Zmęczony życiem czarny orzeł, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [5/6]

Gdy Austria nosiła pruskie chomąto

AKG1413
Trójprzymierze, choć zawarte w Wiedniu, stanowiło dzieło Bismarcka, on sam postrzegany był zaś w tym układzie jako jedyna faktyczna siła polityczna, sterująca cyrkowymi zwierzętami – oboma cesarzami oraz zapatrzonym w Berlin włoskim premierem Crispim. Italia zbliżyła się do Prus jeszcze przed Austro-Węgrami, tuż po sporze z Francją o Niceę (1860). Czwartym, choć nieformalnym filarem sojuszu zostanie w kilka lat później Rumunia, obawiająca się ataków Rosji

Pod koniec lat 70. XIX wieku do politycznej gry powrócili odsunięci od dawna konserwatyści, wygrywając z miażdżącą przewagą wybory w Przedlitawii. Cesarz i król ponownie objął część realnej władzy, sprowadzając oba parlamenty – a zwłaszcza Reichsrat – do roli organów doradczych. W historii państwa Habsburgów nastąpiła kolejna zadziwiająca na swój sposób era; za jej symbol możemy uznać cislitawskiego premiera Taaffego i jego fortwursteln, co tłumaczy się na polski niezbyt ściśle jako politykę lawirowania czy dojutrkowania, choć dosłownie termin ten oznacza raczej – i dużo bardziej obrazowo – babranie, gmatwanie lub plątanie.

Określenie to ukuła opozycyjna prasa, ale z czasem sam Taaffe zaczął się nim posługiwać, poczytując je sobie nie za ujmę, lecz zgrabną metaforę dla swych posunięć. Fortwursteln miało być bowiem w jego retoryce nie tyle prowadzeniem chaotycznych działań bez idei przewodniej i prostym utrzymywaniem się na synekurze (które mu nie bez racji zarzucano), co reagowaniem na bieżąco i utrzymywaniem państwowej machiny w nieustannym ruchu. Choć było to wyśmiewane już wtedy (i jest dekonstruowane teraz), pozostawało zgodne z dogmatami ówczesnej Realpolitik – sam Bismarck, uchodzący za mistrza dyplomatycznych szachów, uznawał przewidywanie dalekiej politycznej przyszłości za żenujące fantazje. Taaffe mówił o swoim rządzie, iż ten jest ponadpartyjny, ale uczynił zeń w rzeczywistości instrument służący interesom cesarza, a nie jakiejkolwiek partii czy tym bardziej wyborców. Był to zarazem ostatni przed I wojną światową stabilny gabinet Cislitawii – następne będą się zmieniały co kilka lat, a w XX wieku nawet co parę miesięcy.

1529_D
Eduard Taaffe

Franciszek Józef musiał się niewątpliwie czuć dobrze w towarzystwie hrabiego Edwarda – nowy prezes rady ministrów był jego przyjacielem z dzieciństwa; nie tylko odpowiadał jego pracoholicznemu usposobieniu i skłonności do przeciążania się niezbyt istotnymi drobiazgami, lecz również anachronicznie roił o wszystkim, co było bliskie cesarskiemu sercu i co wydawało się już dawno zaprzepaszczone: mocarstwowej pozycji kraju, protekcjonizmie w gospodarce, przywróceniu należnego miejsca religii i sojuszu z Prusami. Ostrożne zbliżenie z nimi nastąpiło jeszcze za czasów, gdy Andrássy był ministrem spraw zagranicznych; wizytę Bismarcka w 1879 nazwano wielkim fajerwerkiem kończącym hegemonię partii liberalnej (i w rzeczy samej, z gospodarczego punktu widzenia Trójprzymierze było konsekwencją ulokowania nad Dunajem niemieckiego kapitału, co miało miejsce właśnie za jej rządów). Niewątpliwym atutem Taaffego musiało też być to, że był już kiedyś epizodycznie premierem Austrii (pod koniec lat 60. XIX wieku) i wiedział, jak współpracować ze swoim władcą.

Czytaj dalej Zmęczony życiem czarny orzeł, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [5/6]

Między podwórzem a salą lustrzaną, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [3/6]

ProchazkaNaMoste
Procházka na mostě. W 1901 Franciszek Józef otworzył w Pradze most swego imienia, a zdjęcia z tej uroczystości miano wydrukować w czasopiśmie Světozor z takim właśnie podpisem. Jak mówi anegdota, złośliwi Czesi mieli odtąd zacząć nazywać cesarza Starym Przechadzką. W rzeczywistości jednak oryginalny podpis tej ilustracji prasowej brzmiał Promenáda na novém pražském mostě, a słynne słowo mogło się w tym kontekście pojawić już o kilka lat wcześniej za sprawą podobnego okolicznościowego nagłówka: Procházka na výstavě

Policzmy rysy

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, w jakiej części monarchii żyło się lepiej niż w pozostałych. Zależy komu, zależy gdzie, zależy, co to znaczy lepiej. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że kraje przedlitawskie – pomimo silniejszego uzależnienia od Niemców – były od Węgier bogatsze, stabilniejsze, z lepszym zapleczem kulturalno-naukowym i nieco bardziej egalitarne czy też świadome klasowo (choć arystokracja wszędzie w Austro-Węgrzech grała pierwsze skrzypce), stopniowo demokratyzowały się też (oczywiście w dziewiętnastowiecznym tego słowa rozumieniu) i stawały coraz bardziej liberalne obyczajowo, nie wspominając o niewielkim nacisku na germanizację zwykłej ludności (mimo że w oczywisty sposób dobra znajomość języka była warunkiem jakiegokolwiek awansu). Dochód na głowę był znacznie wyższy w Dolnej Austrii niż w Chorwacji; siła nabywcza mieszkańca Brna przekraczała tę, którą mieli mieszczanie Koszyc i Braszowa.

To, którą część dualnego państwa uznawano za lepszy kierunek w poszukiwaniu chleba, odzwierciedlają też zresztą migracje wewnętrzne – po Ugodzie aż 300 000 Węgrów przesiedliło się do Przedlitawii (w tej liczbie byli też potomkowie starych, przedhabsburskich kolonistów niemieckich, którzy praktycznie co do jednego porzucili zachodnią Translitawię na rzecz Wiednia lub Grazu; duże skupiska tej mniejszości pozostały tylko w Siedmiogrodzie), w odwrotną stronę ściągnięto zaś zaledwie nieco ponad 40 000 kolonistów. Swoją szansę na Węgrzech dostrzegli za to Rumuni – tych przywędrowało ponad 100 000 (mimo że od końca lat 70. XIX wieku mieli już własne niepodległe państwo – tak samo jak przesiedlający się do Dalmacji Serbowie – a w Austro-Węgrzech miażdżącą większość z nich czekał los chłopstwa z nikłym wpływem na politykę).

Czytaj dalej Między podwórzem a salą lustrzaną, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [3/6]

Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]

Wilhelm_Gause_Hofball_in_Wien
Bal dworski w Hofburgu; Gasse (1900)

Nad pięknym modrym Dunajem – tyle wystarczy napisać, by wywołać w wielu głowach obrazy szeleszczących sukni i galowych oficerskich mundurów, wnętrz pełnych kunsztownych mebli i secesyjnej sztuki, porównywanej niekiedy do kwiatów wyrosłych na rozkładzie imperium (a będącej w rzeczy samej ucieczką elit od raczej ponurej rzeczywistości, w jakiej ją tworzono), wrażenie dźwięków łagodnych tonów kompozycji Straussa-syna czy nawet smak Sachertorte, którego niemal nikt, o ile nie był w konkretnej restauracji w Wiedniu, tak po prawdzie nie jadł.

Polacy, zwłaszcza galicyjscy, mają nieodparty sentyment do Franciszka Józefa i jego czasów – wzorem ubóstwiających jego żonę Elżbietę Węgrów umieścili go w panteonie swych legend jako monarchę, który w ciemną i zimną noc zaborów dał im lampę w postaci autonomii i ze szczególnej sympatii pozwolił mówić po polsku (nie bacząc na to, że autonomia jest właściwie przeciwieństwem niepodległości, a w tym samym czasie szesnaście identycznych lamp rozdano niemal wszystkim pozostałym krajom koronnym Austrii). Chciwie połykają książki i anegdotki o Najjaśniejszym Panu, nie pamiętając przy tym kompletnie, z jaką radością ich pradziadowie palili jego portrety i darli czarno-żółte flagi; z ochotą oglądają też złe, gorsze i jeszcze gorsze (bo dobrych nie ma) filmy o cesarskiej rodzinie, utrwalone w masowej wyobraźni chyba najlepiej poprzez disneyowską w swych środkach wyrazu trylogię Marischki o cesarzowej Sissi (dzieło, które w swoim czasie nasyciło w krajach niemieckojęzycznych głód baśni o pięknej przeszłości bez Hitlera w tle). Nawet Haška – najskuteczniejszego zdzieracza sztucznego złota z fasady monarchii – czytają często nieco na opak, bo z bezwstydnym sentymentem do zjawisk, które ten obnażał jako szmelc, kant i pozę.

Nie jestem bynajmniej odporny na urok, jaki roztaczają Austro-Węgry – pochodzę z miasteczka, które jest w swoim duchu bardziej rakuskie niż polskie, a lokalnej linii Habsburgów wystawiło pomnik (niestety chyba trwalszy niż ze spiżu) w postaci prześlicznie wydanej, acz niestrawnej hagiografiiale…

– Najjaśniejszy pan musiał z tego wszystkiego do reszty zidiocieć — oświadczył Szwejk. – Nigdy nie był sprytny, ale ta wojna go z pewnością dobije.
– Już zidiociał – z całą pewnością zadeklarował żołnierz z koszar: — Głupi jak noga stołowa. Może nawet nie wie, że jest wojna. Być może, że wstydzili się powiedzieć mu o tym. Ten podpis na manifeście do jego narodów to też pewno szachrajstwo. Kazali wydrukować bez jego wiedzy, bo on już o niczym myśleć nie może. […] Robi pod siebie i muszą go karmić jak małe dziecko. Niedawno opowiadał w szynku jeden pan, że ma dwie mamki i że trzy razy dziennie dają cesarzowi ssać. […]
Obaj rozmawiali w ten sposób dalej, aż wreszcie Szwejk potępił Austrię ostatecznie:
– Takiej idiotycznej monarchii nie powinno być na świecie.
Jaroslav Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej [przeł. Paweł Hulka-Laskowski], 1921
Man_ohne_Eigenschaften_2
Człowiek bez właściwości Musila. Książka opowiada o absurdach życia w Austro-Węgrzech, zwanych tu Kakanie (Cekanią, nazwa wywiedziona z przymiotnika cesarsko-królewski i jego skrótu c. k. = k. u. k. = k. k.; polski przekład nie mógł jednak w pełni oddać podwójnego znaczenia tego słowa, można je bowiem tłumaczyć również jako Gównolandię).

Wielu ludzi pozostaje pod wrażeniem długości (i rzekomej stabilności) rządów Franciszka Józefa – człowieka, który przeżył trzech kolejnych następców swego tronu i rzeczywiście panował najdłużej w historii swej dynastii, bo niemal siedemdziesiąt lat – ale należałoby raczej się dziwić, że Austro-Węgry upadły dopiero za sprawą I wojny światowej, że nazywały się akurat Austro-Węgrami, a nie na przykład Austro-Czechami; że przekształcając się, uciekły chwilowo od samozagłady, ale musiały stać się ekspertem od rozwiązywania problemów, których bez ich powstania w ogóle by nie było.

Sam niezbyt naturalny (i wykpiwany wielokrotnie przez współczesnych) dualizm tego c. k. imperium jak i jego c. k. symbole – bezduszny urzędniczy c. k. formalizm, starzejący się c. k. monarcha, rachityczna c. k. armia, przefaszerowane propagandą c. k. szkolnictwo, zawszone c. k. areszty, sądowe c. k. spluwaczki, c. k. wozy-plecionki przewożące c. k. ulicami c. k. więźniów i umysłowo chorych, c. k. kawiarnie i szynki ze swymi c. k. gazetami rozpiętymi na c. k. patykach, c. k. wzloty i c. k. upadki – budzą dziś bezkrytyczną nostalgię w tym samym stopniu, w którym w okresie międzywojennym wywoływały agresję. Krytyka Austro-Węgier zelżała dopiero po doświadczeniu kolejnej wojny i żelaznej kurtyny, kiedy to świat miał już za sobą znacznie bardziej zbrodnicze reżimy, niż monarchia Franciszka Józefa, i zatęsknił za spokojem, z jakim ją kojarzył (zapominając równocześnie o jej stagnacji i piętrzących się problemach, których nie rozwiązywała). Dziś Austro-Węgry znów mogą być – jako jeden z krajów prekursorskich III Rzeszy, dyktatur Horthy’ego i Piłsudskiego czy wreszcie spora inspiracja dla zewnętrznej powłoki antysowieckiego stalinizmu Ceaușescu – ważnym ostrzeżeniem na przyszłość dla całej Europy Środkowej, którą niegdyś obejmowały, gdyż, jak wkrótce w tym cyklu zobaczycie, występował w nich bezlik zjawisk społecznych i politycznych znanych nam współcześnie.

Czytaj dalej Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]