Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]

Wilhelm_Gause_Hofball_in_Wien
Bal dworski w Hofburgu; Gasse (1900)

Nad pięknym modrym Dunajem – tyle wystarczy napisać, by wywołać w wielu głowach obrazy szeleszczących sukni i galowych oficerskich mundurów, wnętrz pełnych kunsztownych mebli i secesyjnej sztuki, porównywanej niekiedy do kwiatów wyrosłych na rozkładzie imperium (a będącej w rzeczy samej ucieczką elit od raczej ponurej rzeczywistości, w jakiej ją tworzono), wrażenie dźwięków łagodnych tonów kompozycji Straussa-syna czy nawet smak Sachertorte, którego niemal nikt, o ile nie był w konkretnej restauracji w Wiedniu, tak po prawdzie nie jadł.

Polacy, zwłaszcza galicyjscy, mają nieodparty sentyment do Franciszka Józefa i jego czasów – wzorem ubóstwiających jego żonę Elżbietę Węgrów umieścili go w panteonie swych legend jako monarchę, który w ciemną i zimną noc zaborów dał im lampę w postaci autonomii i ze szczególnej sympatii pozwolił mówić po polsku (nie bacząc na to, że autonomia jest właściwie przeciwieństwem niepodległości, a w tym samym czasie szesnaście identycznych lamp rozdano niemal wszystkim pozostałym krajom koronnym Austrii). Chciwie połykają książki i anegdotki o Najjaśniejszym Panu, nie pamiętając przy tym kompletnie, z jaką radością ich pradziadowie palili jego portrety i darli czarno-żółte flagi; z ochotą oglądają też złe, gorsze i jeszcze gorsze (bo dobrych nie ma) filmy o cesarskiej rodzinie, utrwalone w masowej wyobraźni chyba najlepiej poprzez disneyowską w swych środkach wyrazu trylogię Marischki o cesarzowej Sissi (dzieło, które w swoim czasie nasyciło w krajach niemieckojęzycznych głód baśni o pięknej przeszłości bez Hitlera w tle). Nawet Haška – najskuteczniejszego zdzieracza sztucznego złota z fasady monarchii – czytają często nieco na opak, bo z bezwstydnym sentymentem do zjawisk, które ten obnażał jako szmelc, kant i pozę.

Nie jestem bynajmniej odporny na urok, jaki roztaczają Austro-Węgry – pochodzę z miasteczka, które jest w swoim duchu bardziej rakuskie niż polskie, a lokalnej linii Habsburgów wystawiło pomnik (niestety chyba trwalszy niż ze spiżu) w postaci prześlicznie wydanej, acz niestrawnej hagiografiiale…

– Najjaśniejszy pan musiał z tego wszystkiego do reszty zidiocieć — oświadczył Szwejk. – Nigdy nie był sprytny, ale ta wojna go z pewnością dobije.
– Już zidiociał – z całą pewnością zadeklarował żołnierz z koszar: — Głupi jak noga stołowa. Może nawet nie wie, że jest wojna. Być może, że wstydzili się powiedzieć mu o tym. Ten podpis na manifeście do jego narodów to też pewno szachrajstwo. Kazali wydrukować bez jego wiedzy, bo on już o niczym myśleć nie może. […] Robi pod siebie i muszą go karmić jak małe dziecko. Niedawno opowiadał w szynku jeden pan, że ma dwie mamki i że trzy razy dziennie dają cesarzowi ssać. […]
Obaj rozmawiali w ten sposób dalej, aż wreszcie Szwejk potępił Austrię ostatecznie:
– Takiej idiotycznej monarchii nie powinno być na świecie.
Jaroslav Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej [przeł. Paweł Hulka-Laskowski], 1921
Man_ohne_Eigenschaften_2
Człowiek bez właściwości Musila. Książka opowiada o absurdach życia w Austro-Węgrzech, zwanych tu Kakanie (Cekanią, nazwa wywiedziona z przymiotnika cesarsko-królewski i jego skrótu c. k. = k. u. k. = k. k.; polski przekład nie mógł jednak w pełni oddać podwójnego znaczenia tego słowa, można je bowiem tłumaczyć również jako Gównolandię).

Wielu ludzi pozostaje pod wrażeniem długości (i rzekomej stabilności) rządów Franciszka Józefa – człowieka, który przeżył trzech kolejnych następców swego tronu i rzeczywiście panował najdłużej w historii swej dynastii, bo niemal siedemdziesiąt lat – ale należałoby raczej się dziwić, że Austro-Węgry upadły dopiero za sprawą I wojny światowej, że nazywały się akurat Austro-Węgrami, a nie na przykład Austro-Czechami; że przekształcając się, uciekły chwilowo od samozagłady, ale musiały stać się ekspertem od rozwiązywania problemów, których bez ich powstania w ogóle by nie było.

Sam niezbyt naturalny (i wykpiwany wielokrotnie przez współczesnych) dualizm tego c. k. imperium jak i jego c. k. symbole – bezduszny urzędniczy c. k. formalizm, starzejący się c. k. monarcha, rachityczna c. k. armia, przefaszerowane propagandą c. k. szkolnictwo, zawszone c. k. areszty, sądowe c. k. spluwaczki, c. k. wozy-plecionki przewożące c. k. ulicami c. k. więźniów i umysłowo chorych, c. k. kawiarnie i szynki ze swymi c. k. gazetami rozpiętymi na c. k. patykach, c. k. wzloty i c. k. upadki – budzą dziś bezkrytyczną nostalgię w tym samym stopniu, w którym w okresie międzywojennym wywoływały agresję. Krytyka Austro-Węgier zelżała dopiero po doświadczeniu kolejnej wojny i żelaznej kurtyny, kiedy to świat miał już za sobą znacznie bardziej zbrodnicze reżimy, niż monarchia Franciszka Józefa, i zatęsknił za spokojem, z jakim ją kojarzył (zapominając równocześnie o jej stagnacji i piętrzących się problemach, których nie rozwiązywała). Dziś Austro-Węgry znów mogą być – jako jeden z krajów prekursorskich III Rzeszy, dyktatur Horthy’ego i Piłsudskiego czy wreszcie spora inspiracja dla zewnętrznej powłoki antysowieckiego stalinizmu Ceaușescu – ważnym ostrzeżeniem na przyszłość dla całej Europy Środkowej, którą niegdyś obejmowały, gdyż, jak wkrótce w tym cyklu zobaczycie, występował w nich bezlik zjawisk społecznych i politycznych znanych nam współcześnie.

Czytaj dalej Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]

Czy rzeczywiście „belle epoque”? Dziewięć powodów, dla których wiek XIX wcale nie był tak piękny

Powiem teraz banał, ale jakże często – jako miłośnicy historii – nie uświadamiamy go sobie; funkcjonuje on gdzieś poza naszą wyobraźnią, przynajmniej do momentu, kiedy jesteśmy już absolutnie zmuszeni zwrócić na ten fakt uwagę. Nie da się żadnej epoki sprowadzić do ówczesnej mody (w strojach, architekturze wnętrz, kuchni czy sztuce, wszystko jedno), języka i w ogóle szeroko pojętej kultury, duchowej czy materialnej. Nawet w przypadku najdawniejszej starożytności nie jest to możliwe (choćby z braku źródeł). Nie było jednego średniowiecza, jednego wieku XVII czy tylko jednej zimnej wojny.
Przodkowie jednych z nas – co jest już kompletnym truizmem, ale dopełniającym myśl powyższą – pławili się w luksusie i przechodzili do historii, inni spędzali swoje życie w błocie, ciułając na sukces przyszłych pokoleń (który nieraz i tak nie następował), a po śmierci lądowali na śmietniku dziejów. Jedni i drudzy byli sobie współcześni. Jedni i drudzy za sprawą swego potomstwa krzyżowali się często w przyszłości, nieraz niedalekiej (wiek XIX to przecież masowe poślubianie herbów przez pieniądze).
Nieraz te same wydarzenia były przez nich odbierane skrajnie odmiennie. Brat mojej prababki, przynajmniej według jej relacji, miał płakać, gdy alianci wyzwolili go z niemieckiej niewoli (w przeciwieństwie do ojca, bauer pozwalał spać do późna, wypłacał kieszonkowe i urządzał w niedziele potańcówki, a poza tym wszyscy byli czyści i w kwaterach nie było pcheł). Nie należy jednak ani negować tego typu relacji (często są prawdziwe, przynajmniej na tyle, na ile mogą być jako dowody anegdotyczne), ani tym bardziej dawać im dominować nad całym naszym wyobrażeniem o danych czasach.
[Na marginesie: opowieści o dobrych, grzecznych i łaskawych wobec cywilów Niemcach (tak samo jak i o niecywilizowanych czerwonoarmistach), całkowicie sprzeczne z szacunkami ofiar jednej i drugiej strony na naszych ziemiach, a jednak opierające się na faktycznych jednostkowych doświadczeniach, rozprzestrzeniły się tak szeroko dzięki temu, że osoby, które spotkały się z określonym zachowaniem okupantów, jednak przeżyły wojnę, często dochowały się potomstwa (nas) i mogły nam o tym wszystkim opowiedzieć – w przeciwieństwie do rzesz pomordowanych, na których osobach ich własna historia rodzinna z hukiem się zamknęła i nie mogą nam już dać żadnego świadectwa. Byłoby ono zresztą całkowicie sprzeczne z obrazkiem, jaki maluje się po wysłuchaniu tylko jednego typu historii uczestników tamtych wydarzeń]
Nie było też oczywiście jednego XIX wieku. I to jest mój największy problem z tą epoką, którą ogólnie uwielbiam…
Poniżej znajdziecie subiektywną listę dziewięciu powodów, dla których wiek XIX bywał, czy może w ogóle był raczej „la laide epoque”. Będzie dużo naraz. Nieodkrywczo. I trochę nie po kolei. I będą komunały, które dobrze znacie.
Bo nie będzie to zwykły artykuł, lecz raczej rodzaj rachunku sumienia.
Tanie budownictwo w wiktoriańskim Londynie wg Gustave’a Dorégo

Te upiorne miasta

Jak podaje Andrzej Chwalba, na początku XIX wieku tylko 23 miasta w Europie liczyły powyżej 100 000 mieszkańców. W 1900 było ich już 135.

Londyn z nieco ponad miliona skoczył do siedmiu (Glasgow i Hamburg, wcześniej oscylujące w okolicach 70-130 000, same były już zamieszkiwane przez milion mieszkańców). Paryż liczył nieomal trzy miliony. Berlin, Wiedeń i Petersburg osiągnęły o jeden mniej. Moskwa przekroczyła półtorej miliona. Budapeszt i Warszawa wielkimi krokami zbliżały się do 900.000. Ulubiona przez podręczniki jako modelowy przykład tego zjawiska Łódź, od lat 50. XIX w. drugie co do wielkości miasto Polski, wyrosła znienacka z 428 mieszkańców w 1800 roku do 100 000 w 1872 (by potem rozwijać się jeszcze szybciej i osiągnąć 314 000 w 1900 i 600 000 w 1915). O urbanizacji Stanów Zjednoczonych, szczycących się już w tamtych czasach drapaczami chmur, litościwie zmilczmy.

Skąd w ogóle taki rozrost miast? Przyrost naturalny sobie, liczba ludności wzrasta stopniowo od początków dziejów (z pewnymi regresami w związku z pandemiami chorób i wielkimi wojnami, które przytrafiają się ludzkości mniej więcej raz na sto lat). Ale dlaczego akurat w wieku XIX urbanizacja wybucha z impetem bomby? Czemu nie sto lat wcześniej albo sto lat później?

Czytaj dalej Czy rzeczywiście „belle epoque”? Dziewięć powodów, dla których wiek XIX wcale nie był tak piękny