Komu zabili tego Ferdynanda, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [6/6]

maxresdefault
Austro-Węgry jako Pierrot Europy – jedna z wielu modnych w owym czasie parodystycznych map owego obszaru

Zaprawa murarska cesarstwa

Opowiadają, że kiedy wybuchła wojna, austriacki minister wojny Krobotin [sic – chodzi o Aleksandra von Krobatina] przyszedł do nieboszczyka (niech mu Bóg da wieczną chwałę) cesarza Franciszka Józefa I, przyniósł mu mapę Serbii, skrzynkę szpilek z chorągiewkami i powiedział:
– Wasza Wysokość, mamy wojnę z Serbią i dlatego niech Wasza Wysokość raczy za czternaście dni tę szpilkę z chorągiewką wbić w Belgrad.
Upłynęło czternaście dni i minister Krobotin pojawił się znowu:
– Wasza Wysokość, jestem zmuszony oznajmić, że mamy wojnę z Rosją, Francją i Belgią.
– Proszę mi powiedzieć, drogi ministrze – odezwał się bardzo przejęty Franciszek Józef I – gdzie mam teraz tę szpilkę wbić?
(Zwracam uwagę, że za tę anegdotę ludzie u nas dostawali aż pięć lat).
Jaroslav Hašek, Kropelki [przeł. Anna Dorota Kamińska], 1918

Jak już wspomniano na samym wstępie tej serii, Austro-Węgry obok wspólnej armii lądowej oraz marynarki (Gemeinsame Armee; k. u. k. Kriegsmarine), a także wywiadu wojskowego, łączności oraz artylerii posiadały też dwa dodatkowe rodzaje sił zbrojnych, tzw. obrony krajowe – Honvéd i Landwehrę. Ta pierwsza nazwa miała oczywiście wymiar propagandowy – oznacza po węgiersku dosłownie obrońców ojczyzny; w dawnych wiekach nosiło ją pospolite ruszenie, a za Wiosny Ludów siły antyhabsburskie. Mimo owych patriotycznych konotacji, w czasach po Ugodzie wojsko to nie miało już nic wspólnego z dawnymi powstańcami. Nie używało węgierskich mundurów ani węgierskiego sztandaru, na ogół nie posługiwało się też językiem węgierskim. Sprawa rozdziału wojsk lub ich części była kością niezgody przez cały okres istnienia Austro-Węgier i nawet wybuch I wojny światowej nie przyniósł jej rozwiązania.

Janos Hikli Discharge Document
Dokument zwalniający węgierskiego żołnierza po kilkunastoletniej służbie, lata 80. XIX wieku. Na ozdobnych marginesach możemy sobie obejrzeć propagandowe obrazki z życia Honvédu

Armia była więc jednym z ostatnich bastionów germanizacji, co w omawianym tu okresie było podyktowane już nie tyle chęcią ciemiężenia poborowych, co praktyką dowodzenia i koniecznością wydawania jednolitych rozkazów przy współdziałaniu operacyjnym z pozostałymi formacjami. Nie była to zresztą czysta niemczyzna, a charakterystyczny żargon zwany Armeedeutsch czy też Regimentssprache szacuje się, że przeciętny austro-węgierski żołnierz opanowywał tylko około 80 obcojęzycznych zwrotów. Za to zapadały mu one w pamięć tak skutecznie, że później niejednokrotnie popisywał się nimi przed rodziną i sąsiadami, często używając form zniekształconych (przykłady z Czech i Galicji: ausbildunek – wyszkolenie, habach – baczność, komherajn – przyjść, abtreten – odmaszerować, oberlajtnant – porucznik, gemajn – szeregowiec, ajaniger – jednoroczny ochotnik, geld – żołd, śtemy – gwiazdki na epoletach, sztraf(a) – kara, egzecyrka – ćwiczenia, egzercyplac, szmelc – od wiedeńskiego placu ćwiczeń o tej właśnie nazwie).

W praktyce w Honvédzie wystarczała bierna znajomość niemieckiego, a próby wymagania czynnej od oficerów rezerwy były przez Budapeszt odbierane jako dyskryminacja; po 1908 i aneksji Bośni złagodzono i ten wymóg. Mobilizację ogłaszano w językach narodowych, tak samo jak obwieszczenia i prasę kierowaną do żołnierzy; oficerowie znali zazwyczaj do trzech języków użytkowych (jak nietrudno się domyślić, głównie przekleństwa i słownictwo potoczne swoich podkomendnych). W pewnym pułku zdominowanym przez reemigrantów czeskich z USA poświadczono porozumiewanie się z niemieckim dowódcą po angielsku (!).

Podwójną armią, choć de facto zarządzały nią dwa odrębne ministerstwa, oficjalnie dowodził ten sam człowiek – tak, tak, brodaty pan z Schönbrunn, zafiksowany na punkcie zabawy żywymi żołnierzykami bardziej niż jakikolwiek krwiożerczy pruski generał wyjęty z najbardziej groteskowego stereotypu. Wojsko uznawał za swoje powołanie życiowe, a porównując państwo do gmachu, widział w nim zaprawę murarską całej c. k. monarchii. Był to weteran aż sześciu konfliktów, z których tylko dwaz maleńką Danią i zacofanymi Bałkanami – zakończyły się jakim-takim sukcesem, acz tylko po to, by z każdego z nich wyniknął jakiś inny, o wiele bardziej niszczycielski dla Austrii. 

Czytaj dalej Komu zabili tego Ferdynanda, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [6/6]

Zmęczony życiem czarny orzeł, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [5/6]

Gdy Austria nosiła pruskie chomąto

AKG1413
Trójprzymierze, choć zawarte w Wiedniu, stanowiło dzieło Bismarcka, on sam postrzegany był zaś w tym układzie jako jedyna faktyczna siła polityczna, sterująca cyrkowymi zwierzętami – oboma cesarzami oraz zapatrzonym w Berlin włoskim premierem Crispim. Italia zbliżyła się do Prus jeszcze przed Austro-Węgrami, tuż po sporze z Francją o Niceę (1860). Czwartym, choć nieformalnym filarem sojuszu zostanie w kilka lat później Rumunia, obawiająca się ataków Rosji

Pod koniec lat 70. XIX wieku do politycznej gry powrócili odsunięci od dawna konserwatyści, wygrywając z miażdżącą przewagą wybory w Przedlitawii. Cesarz i król ponownie objął część realnej władzy, sprowadzając oba parlamenty – a zwłaszcza Reichsrat – do roli organów doradczych. W historii państwa Habsburgów nastąpiła kolejna zadziwiająca na swój sposób era; za jej symbol możemy uznać cislitawskiego premiera Taaffego i jego fortwursteln, co tłumaczy się na polski niezbyt ściśle jako politykę lawirowania czy dojutrkowania, choć dosłownie termin ten oznacza raczej – i dużo bardziej obrazowo – babranie, gmatwanie lub plątanie.

Określenie to ukuła opozycyjna prasa, ale z czasem sam Taaffe zaczął się nim posługiwać, poczytując je sobie nie za ujmę, lecz zgrabną metaforę dla swych posunięć. Fortwursteln miało być bowiem w jego retoryce nie tyle prowadzeniem chaotycznych działań bez idei przewodniej i prostym utrzymywaniem się na synekurze (które mu nie bez racji zarzucano), co reagowaniem na bieżąco i utrzymywaniem państwowej machiny w nieustannym ruchu. Choć było to wyśmiewane już wtedy (i jest dekonstruowane teraz), pozostawało zgodne z dogmatami ówczesnej Realpolitik – sam Bismarck, uchodzący za mistrza dyplomatycznych szachów, uznawał przewidywanie dalekiej politycznej przyszłości za żenujące fantazje. Taaffe mówił o swoim rządzie, iż ten jest ponadpartyjny, ale uczynił zeń w rzeczywistości instrument służący interesom cesarza, a nie jakiejkolwiek partii czy tym bardziej wyborców. Był to zarazem ostatni przed I wojną światową stabilny gabinet Cislitawii – następne będą się zmieniały co kilka lat, a w XX wieku nawet co parę miesięcy.

1529_D
Eduard Taaffe

Franciszek Józef musiał się niewątpliwie czuć dobrze w towarzystwie hrabiego Edwarda – nowy prezes rady ministrów był jego przyjacielem z dzieciństwa; nie tylko odpowiadał jego pracoholicznemu usposobieniu i skłonności do przeciążania się niezbyt istotnymi drobiazgami, lecz również anachronicznie roił o wszystkim, co było bliskie cesarskiemu sercu i co wydawało się już dawno zaprzepaszczone: mocarstwowej pozycji kraju, protekcjonizmie w gospodarce, przywróceniu należnego miejsca religii i sojuszu z Prusami. Ostrożne zbliżenie z nimi nastąpiło jeszcze za czasów, gdy Andrássy był ministrem spraw zagranicznych; wizytę Bismarcka w 1879 nazwano wielkim fajerwerkiem kończącym hegemonię partii liberalnej (i w rzeczy samej, z gospodarczego punktu widzenia Trójprzymierze było konsekwencją ulokowania nad Dunajem niemieckiego kapitału, co miało miejsce właśnie za jej rządów). Niewątpliwym atutem Taaffego musiało też być to, że był już kiedyś epizodycznie premierem Austrii (pod koniec lat 60. XIX wieku) i wiedział, jak współpracować ze swoim władcą.

Czytaj dalej Zmęczony życiem czarny orzeł, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [5/6]

Trybiki wielkiej machiny, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [4/6]

GvM_200K_38-49_LEUTSCHAU_1914
Morskie Oko (podpisane jako Fisch S., czyli Rybie Jezioro) na fragmencie austro-węgierskiej mapy sztabowej rejonu Lewoczy z 1914. Mapy te, choć zasadniczo przygotowywane na potrzeby armii, były dość łatwo dostępne dla cywilów i masowo wykorzystywane przez nich podczas zwiedzania atrakcji turystycznych (choć cytowany już w tym cyklu Orłowicz stwierdzał wprost, iż mapy wojskowe Tatr są nieprzejrzyste i niedokładne, rekomendując raczej używanie tych wydawanych przez węgierskie ministerstwo rolnictwa). Niekiedy zwiedzanie odbywało się w asyście węgierskiego żandarma – Polacy byli bardzo źle widziani po drugiej stronie Karpat, a w szczególności na Spiszu i Orawie, gdzie próbowali prowadzić swoją działalność patriotyczną

Od przybytku głowa nie boli

– […] Grzbietem góry ciągnie się granica królestwa węgierskiego, a wasz przyjaciel spadł do Polski. To paskudny przypadek. Gdyby spadł do południowej przepaści, toby zleciał na królewską węgierską ziemię. Wszedł ze strony węgierskiej, to w swoim własnym interesie powinien spaść na węgierską stronę, a nie do tej zatraconej Polski. Węgierskie urzędy nie są właściwe od tego, co się dzieje w Galicji, miły panie, a zwłaszcza w dobie sporu o Morskie Oko nie możemy w tej sprawie nic zrobić. Skoro spadł do Polski, niech go szukają tamtejsze urzędy, powinien się zastanowić, zanim to zrobił, to była z jego strony nieroztropność, powiedziałbym nawet: bezmyślność. Solgaja! […]
Żandarmi w Zakopanem przyjęli mnie z otwartymi ramionami, był to już trzeci dzień od nieszczęśliwego wypadku, a to, że mnie posłali do Nowego Targu, nie było ani ich, ani moją winą. Winne były niepoprawne dane na ogólnych mapach wojennego sztabu. Nie mieli oni w rękach najnowszego wydania tych map, a dysponowali jedynie wydaniami z lat 1869 i 1877. Dane o wysokości góry Garaczki różniły się o 27 m. Wbrew urzędowym wytycznym, które przewidywały, że muszę w tak ważnym wypadku podawać całkowitą prawdę, moje informacje o wysokości, z której spadł mój przyjaciel, nie odpowiadały danym z dokumentów, jakimi były te różniące się od siebie mapy sztabowe. […]
W związku z tym potrzebna była opinia posterunku c. k. żandarmerii w Nowym Targu, gdzie mogą dysponować najnowszym wydaniem map sztabu generalnego, które mogłyby potwierdzić moje dane. […] Dzięki Bogu jednak kierownik tamtejszego posterunku żandarmerii postąpił wbrew przepisom i nie dbając o różnicę kilku metrów, zatelefonował od razu do Myślenic nad rzeką Rabą, aby uzyskać pozwolenie tamtejszego zwierzchnika żandarmerii na rejon Myślenice-Nowy Targ. Za dwie godziny przyszła telegraficznie odpowiedź: „Działajcie szybko i bez zwłoki. Zabrać ze sobą trzech ludzi. Zabrać świadka. Po drodze zbadać sytuację w Balatowym Młynie nad Przełęczą Tomanową. Zginęły trzy owce”
Jaroslav Hašek, Kiedy człowiek spadnie w Tatrach [przeł. Anna Dorota Kamińska], 1912
kaiser-franz-joseph-i
Cesarz przy biurku

Franciszek Józef był – może obok królowej Wiktorii, która też nigdy nie pogodziła się z faktem, że jej państwo nie może być efektywnie zarządzane przez jedną osobę – być może największym pracoholikiem spośród wszystkich monarchów XIX wieku. Wcześnie rano siadał do stołu zawalonego papierami niczym jeden z niezliczonych c. k. urzędników, by osobiście zajmować się każdą możliwą pierdołą i spoglądać swymi dostojnymi oczami na każdy z setek tysięcy dokumentów, które przeszły przez jego ręce od 1848 do 1916 roku (listy prywatne i raporty, edykty, rezolucje, projekty ustaw Reichsratu, ustawy sejmów krajowych – tak, tak, każda decyzja lokalnego sejmu, od opieki socjalnej przez gospodarkę leśną po oczyszczanie ścieków oraz naprawę dróg i mostów, jeżeli tylko była precedensowa, wymagała osobistego podpisu cesarza, aby zaczęła obowiązywać – on bowiem był źródłem prawa). Obywał się przy tym bez jakichkolwiek udogodnień technicznych, takich jak maszyna do pisania czy telefon, których szczerze nie znosił (a po trosze się ich bał). Na deser zaś udzielał stojącej audiencji każdemu chętnemu.

Audiencje te obrosły osobnymi legendami, bo sam ich dość intymny format bardzo temu sprzyjał. Do osobistej rozmowy z cesarzem był uprawniony każdy, który zapisał się na posłuchanie (po trzy godziny dziennie w każdy poniedziałek lub czwartek) i przedstawił po temu dobry powód, a prócz tego posiadał wymagany strój – mundur galowy, frak z cylindrem lub ciemną suknię z rękawiczkami, kapeluszem i wachlarzem, bez zbędnych ozdób. Ciekawa była czwarta możliwość, otwierająca możliwości chłopom i wiele mówiąca o propagandzie wieloetnicznego państwa: oto za zrównany w godności z tamtymi uznano każdy ubiór regionalny, zarówno szlachecki, mieszczański jak i ludowy.

Nawet wizyta u szeregowego nadwornego urzędnika (jakich pełno było w Hofburgu w związku z rezydowaniem tam dyrektorów departamentów ministerstw) daje pewne wyobrażenie o tym, z jakimi emocjami – niekoniecznie podziwu – musiała się wiązać wizyta na cesarsko-królewskich komnatach.

Pierwsze, co się przytrafiło, kiedy Ulrich jechał do cesarskiego zamku, było, że dorożka, która miała go tam zawieźć, zatrzymała się już na zewnętrznym dziedzińcu zamkowym i dorożkarz zażądał zapłaty twierdząc, że wprawdzie wolno mu przez dziedziniec wewnętrzny przejechać, ale nie wolno mu się tam zatrzymywać. […] Kiedy wszedł na wewnętrzny dziedziniec, rzuciły mu się w oczy liczne czerwone, błękitne, białe i żółte mundury, spodnie i pióropusze sterczące w słońcu jak ptaki na piaszczystej mierzei. […]
Zameldowawszy się, gdzie należy, został przeprowadzony schodami, korytarzami i długą amfiladą pokoi i sal. Choć był bardzo przyzwoicie ubrany, czuł jednak, że spojrzenia, jakimi go lustrowano, właściwie go oszacowały. Widocznie nikomu nie przychodziło tu na myśl, że można pomylić arystokrację ducha z prawdziwą arystokracją, i Ulrich nie miał innego zadośćuczynienia niż możność okazania ironicznego protestu i burżuazyjnego krytycyzmu. Stwierdził, że idzie przez wielki gmach z nikłą treścią. Sale były niemal nie umeblowane, ale to zamiłowanie do pustych przestrzeni nie miało nic z goryczy wystawnego stylu. […]
Czuje się tu dokładnie – myślał – jak bardzo ludzie z epoki biedermeierowskiej musieli być w swoim czasie tymi wspaniałościami onieśmieleni, ale dziś nie wytrzymują one nawet porównania z elegancją i wygodą pierwszorzędnych hoteli i dlatego bardzo sprytnie udają wytworną rezerwę i sztywność”.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości [przeł. Zeltzer J. i in.], 1930

Prośba o audiencję była zwolniona z opłaty kancelaryjnej (wyjątek ten czyniono dla bardzo nielicznych c. k. podań), a jeśli ktoś przybywał z daleka koleją, cesarz niejednokrotnie opłacał z własnej kieszeni bilet powrotny. Franciszek Józef przyjął w ciągu życia około stu tysięcy petentów, nierzadko tylko z tłumaczem na węgierski lub niemiecki jako świadkiem – choć sam znał przynajmniej w elementarnym stopniu większość języków swoich poddanych, nie było wolno zwracać się do niego inaczej niż w jednej z dwóch mów urzędowych. Przybywano doń z każdego zakątka kraju, a powody często były tylko pretekstem, żeby móc się pogapić na Habsburga w jego gabinecie przez tę niecałą minutę przypadającą na każdego interesanta – takiej możliwości nie miał wówczas przeciętny obywatel w zasadzie żadnego innego europejskiego kraju. Do monarchy można też było bez większych problemów napisać (choć listy te, pomimo że były przez niego osobiście czytane, przeważnie oczywiście nie doczekiwały się żadnej odpowiedzi) – z okazji złotego jubileuszu panowania (1898) otrzymał ponad 10 mln kart pocztowych.

wizytagospodarska
Jedna z wielu gospodarskich wizyt Franciszka Józefa na prowincji

Lud znał więc cesarza, a cesarz znał lud – lubił wszelkiego rodzaju niezapowiedziane wizytacje jak i planowane z wielomiesięcznym wyprzedzeniem podróże inspekcyjne; miał doskonałą pamięć do nazwisk i twarzy. Osobiście obsadzał wszystkie ważniejsze stanowiska w swym państwie (niekiedy zaś również te średniego szczebla!), wnikliwie przyglądał się karierom kandydatów na urzędy i nawet po wielu latach potrafił przywołać fakty na ich temat. Dopiero w trakcie wojny światowej, kiedy starość przytępiła mu pamięć i odebrała słuch (w chwili, gdy nie miał już dobrego wzroku, więc i tak zmuszony był wysłuchiwać raportów zamiast jak dawniej czytać je samodzielnie), zaczął mylić ze sobą najprostsze sprawy, wygłaszając przy tym wiele niemądrych komentarzy – chętnie potem powtarzanych i cementujących plotkę o tym, jakoby z wiekiem stał się niepełnosprawny intelektualnie.

Czytaj dalej Trybiki wielkiej machiny, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [4/6]

Między podwórzem a salą lustrzaną, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [3/6]

ProchazkaNaMoste
Procházka na mostě. W 1901 Franciszek Józef otworzył w Pradze most swego imienia, a zdjęcia z tej uroczystości miano wydrukować w czasopiśmie Světozor z takim właśnie podpisem. Jak mówi anegdota, złośliwi Czesi mieli odtąd zacząć nazywać cesarza Starym Przechadzką. W rzeczywistości jednak oryginalny podpis tej ilustracji prasowej brzmiał Promenáda na novém pražském mostě, a słynne słowo mogło się w tym kontekście pojawić już o kilka lat wcześniej za sprawą podobnego okolicznościowego nagłówka: Procházka na výstavě

Policzmy rysy

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, w jakiej części monarchii żyło się lepiej niż w pozostałych. Zależy komu, zależy gdzie, zależy, co to znaczy lepiej. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że kraje przedlitawskie – pomimo silniejszego uzależnienia od Niemców – były od Węgier bogatsze, stabilniejsze, z lepszym zapleczem kulturalno-naukowym i nieco bardziej egalitarne czy też świadome klasowo (choć arystokracja wszędzie w Austro-Węgrzech grała pierwsze skrzypce), stopniowo demokratyzowały się też (oczywiście w dziewiętnastowiecznym tego słowa rozumieniu) i stawały coraz bardziej liberalne obyczajowo, nie wspominając o niewielkim nacisku na germanizację zwykłej ludności (mimo że w oczywisty sposób dobra znajomość języka była warunkiem jakiegokolwiek awansu). Dochód na głowę był znacznie wyższy w Dolnej Austrii niż w Chorwacji; siła nabywcza mieszkańca Brna przekraczała tę, którą mieli mieszczanie Koszyc i Braszowa.

To, którą część dualnego państwa uznawano za lepszy kierunek w poszukiwaniu chleba, odzwierciedlają też zresztą migracje wewnętrzne – po Ugodzie aż 300 000 Węgrów przesiedliło się do Przedlitawii (w tej liczbie byli też potomkowie starych, przedhabsburskich kolonistów niemieckich, którzy praktycznie co do jednego porzucili zachodnią Translitawię na rzecz Wiednia lub Grazu; duże skupiska tej mniejszości pozostały tylko w Siedmiogrodzie), w odwrotną stronę ściągnięto zaś zaledwie nieco ponad 40 000 kolonistów. Swoją szansę na Węgrzech dostrzegli za to Rumuni – tych przywędrowało ponad 100 000 (mimo że od końca lat 70. XIX wieku mieli już własne niepodległe państwo – tak samo jak przesiedlający się do Dalmacji Serbowie – a w Austro-Węgrzech miażdżącą większość z nich czekał los chłopstwa z nikłym wpływem na politykę).

Czytaj dalej Między podwórzem a salą lustrzaną, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [3/6]

Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]

Wilhelm_Gause_Hofball_in_Wien
Bal dworski w Hofburgu; Gasse (1900)

Nad pięknym modrym Dunajem – tyle wystarczy napisać, by wywołać w wielu głowach obrazy szeleszczących sukni i galowych oficerskich mundurów, wnętrz pełnych kunsztownych mebli i secesyjnej sztuki, porównywanej niekiedy do kwiatów wyrosłych na rozkładzie imperium (a będącej w rzeczy samej ucieczką elit od raczej ponurej rzeczywistości, w jakiej ją tworzono), wrażenie dźwięków łagodnych tonów kompozycji Straussa-syna czy nawet smak Sachertorte, którego niemal nikt, o ile nie był w konkretnej restauracji w Wiedniu, tak po prawdzie nie jadł.

Polacy, zwłaszcza galicyjscy, mają nieodparty sentyment do Franciszka Józefa i jego czasów – wzorem ubóstwiających jego żonę Elżbietę Węgrów umieścili go w panteonie swych legend jako monarchę, który w ciemną i zimną noc zaborów dał im lampę w postaci autonomii i ze szczególnej sympatii pozwolił mówić po polsku (nie bacząc na to, że autonomia jest właściwie przeciwieństwem niepodległości, a w tym samym czasie szesnaście identycznych lamp rozdano niemal wszystkim pozostałym krajom koronnym Austrii). Chciwie połykają książki i anegdotki o Najjaśniejszym Panu, nie pamiętając przy tym kompletnie, z jaką radością ich pradziadowie palili jego portrety i darli czarno-żółte flagi; z ochotą oglądają też złe, gorsze i jeszcze gorsze (bo dobrych nie ma) filmy o cesarskiej rodzinie, utrwalone w masowej wyobraźni chyba najlepiej poprzez disneyowską w swych środkach wyrazu trylogię Marischki o cesarzowej Sissi (dzieło, które w swoim czasie nasyciło w krajach niemieckojęzycznych głód baśni o pięknej przeszłości bez Hitlera w tle). Nawet Haška – najskuteczniejszego zdzieracza sztucznego złota z fasady monarchii – czytają często nieco na opak, bo z bezwstydnym sentymentem do zjawisk, które ten obnażał jako szmelc, kant i pozę.

Nie jestem bynajmniej odporny na urok, jaki roztaczają Austro-Węgry – pochodzę z miasteczka, które jest w swoim duchu bardziej rakuskie niż polskie, a lokalnej linii Habsburgów wystawiło pomnik (niestety chyba trwalszy niż ze spiżu) w postaci prześlicznie wydanej, acz niestrawnej hagiografiiale…

– Najjaśniejszy pan musiał z tego wszystkiego do reszty zidiocieć — oświadczył Szwejk. – Nigdy nie był sprytny, ale ta wojna go z pewnością dobije.
– Już zidiociał – z całą pewnością zadeklarował żołnierz z koszar: — Głupi jak noga stołowa. Może nawet nie wie, że jest wojna. Być może, że wstydzili się powiedzieć mu o tym. Ten podpis na manifeście do jego narodów to też pewno szachrajstwo. Kazali wydrukować bez jego wiedzy, bo on już o niczym myśleć nie może. […] Robi pod siebie i muszą go karmić jak małe dziecko. Niedawno opowiadał w szynku jeden pan, że ma dwie mamki i że trzy razy dziennie dają cesarzowi ssać. […]
Obaj rozmawiali w ten sposób dalej, aż wreszcie Szwejk potępił Austrię ostatecznie:
– Takiej idiotycznej monarchii nie powinno być na świecie.
Jaroslav Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej [przeł. Paweł Hulka-Laskowski], 1921
Man_ohne_Eigenschaften_2
Człowiek bez właściwości Musila. Książka opowiada o absurdach życia w Austro-Węgrzech, zwanych tu Kakanie (Cekanią, nazwa wywiedziona z przymiotnika cesarsko-królewski i jego skrótu c. k. = k. u. k. = k. k.; polski przekład nie mógł jednak w pełni oddać podwójnego znaczenia tego słowa, można je bowiem tłumaczyć również jako Gównolandię).

Wielu ludzi pozostaje pod wrażeniem długości (i rzekomej stabilności) rządów Franciszka Józefa – człowieka, który przeżył trzech kolejnych następców swego tronu i rzeczywiście panował najdłużej w historii swej dynastii, bo niemal siedemdziesiąt lat – ale należałoby raczej się dziwić, że Austro-Węgry upadły dopiero za sprawą I wojny światowej, że nazywały się akurat Austro-Węgrami, a nie na przykład Austro-Czechami; że przekształcając się, uciekły chwilowo od samozagłady, ale musiały stać się ekspertem od rozwiązywania problemów, których bez ich powstania w ogóle by nie było.

Sam niezbyt naturalny (i wykpiwany wielokrotnie przez współczesnych) dualizm tego c. k. imperium jak i jego c. k. symbole – bezduszny urzędniczy c. k. formalizm, starzejący się c. k. monarcha, rachityczna c. k. armia, przefaszerowane propagandą c. k. szkolnictwo, zawszone c. k. areszty, sądowe c. k. spluwaczki, c. k. wozy-plecionki przewożące c. k. ulicami c. k. więźniów i umysłowo chorych, c. k. kawiarnie i szynki ze swymi c. k. gazetami rozpiętymi na c. k. patykach, c. k. wzloty i c. k. upadki – budzą dziś bezkrytyczną nostalgię w tym samym stopniu, w którym w okresie międzywojennym wywoływały agresję. Krytyka Austro-Węgier zelżała dopiero po doświadczeniu kolejnej wojny i żelaznej kurtyny, kiedy to świat miał już za sobą znacznie bardziej zbrodnicze reżimy, niż monarchia Franciszka Józefa, i zatęsknił za spokojem, z jakim ją kojarzył (zapominając równocześnie o jej stagnacji i piętrzących się problemach, których nie rozwiązywała). Dziś Austro-Węgry znów mogą być – jako jeden z krajów prekursorskich III Rzeszy, dyktatur Horthy’ego i Piłsudskiego czy wreszcie spora inspiracja dla zewnętrznej powłoki antysowieckiego stalinizmu Ceaușescu – ważnym ostrzeżeniem na przyszłość dla całej Europy Środkowej, którą niegdyś obejmowały, gdyż, jak wkrótce w tym cyklu zobaczycie, występował w nich bezlik zjawisk społecznych i politycznych znanych nam współcześnie.

Czytaj dalej Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]