Trybiki wielkiej machiny, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [4/6]

GvM_200K_38-49_LEUTSCHAU_1914
Morskie Oko (podpisane jako Fisch S., czyli Rybie Jezioro) na fragmencie austro-węgierskiej mapy sztabowej rejonu Lewoczy z 1914. Mapy te, choć zasadniczo przygotowywane na potrzeby armii, były dość łatwo dostępne dla cywilów i masowo wykorzystywane przez nich podczas zwiedzania atrakcji turystycznych (choć cytowany już w tym cyklu Orłowicz stwierdzał wprost, iż mapy wojskowe Tatr są nieprzejrzyste i niedokładne, rekomendując raczej używanie tych wydawanych przez węgierskie ministerstwo rolnictwa). Niekiedy zwiedzanie odbywało się w asyście węgierskiego żandarma – Polacy byli bardzo źle widziani po drugiej stronie Karpat, a w szczególności na Spiszu i Orawie, gdzie próbowali prowadzić swoją działalność patriotyczną

Od przybytku głowa nie boli

– […] Grzbietem góry ciągnie się granica królestwa węgierskiego, a wasz przyjaciel spadł do Polski. To paskudny przypadek. Gdyby spadł do południowej przepaści, toby zleciał na królewską węgierską ziemię. Wszedł ze strony węgierskiej, to w swoim własnym interesie powinien spaść na węgierską stronę, a nie do tej zatraconej Polski. Węgierskie urzędy nie są właściwe od tego, co się dzieje w Galicji, miły panie, a zwłaszcza w dobie sporu o Morskie Oko nie możemy w tej sprawie nic zrobić. Skoro spadł do Polski, niech go szukają tamtejsze urzędy, powinien się zastanowić, zanim to zrobił, to była z jego strony nieroztropność, powiedziałbym nawet: bezmyślność. Solgaja! […]
Żandarmi w Zakopanem przyjęli mnie z otwartymi ramionami, był to już trzeci dzień od nieszczęśliwego wypadku, a to, że mnie posłali do Nowego Targu, nie było ani ich, ani moją winą. Winne były niepoprawne dane na ogólnych mapach wojennego sztabu. Nie mieli oni w rękach najnowszego wydania tych map, a dysponowali jedynie wydaniami z lat 1869 i 1877. Dane o wysokości góry Garaczki różniły się o 27 m. Wbrew urzędowym wytycznym, które przewidywały, że muszę w tak ważnym wypadku podawać całkowitą prawdę, moje informacje o wysokości, z której spadł mój przyjaciel, nie odpowiadały danym z dokumentów, jakimi były te różniące się od siebie mapy sztabowe. […]
W związku z tym potrzebna była opinia posterunku c. k. żandarmerii w Nowym Targu, gdzie mogą dysponować najnowszym wydaniem map sztabu generalnego, które mogłyby potwierdzić moje dane. […] Dzięki Bogu jednak kierownik tamtejszego posterunku żandarmerii postąpił wbrew przepisom i nie dbając o różnicę kilku metrów, zatelefonował od razu do Myślenic nad rzeką Rabą, aby uzyskać pozwolenie tamtejszego zwierzchnika żandarmerii na rejon Myślenice-Nowy Targ. Za dwie godziny przyszła telegraficznie odpowiedź: „Działajcie szybko i bez zwłoki. Zabrać ze sobą trzech ludzi. Zabrać świadka. Po drodze zbadać sytuację w Balatowym Młynie nad Przełęczą Tomanową. Zginęły trzy owce”
Jaroslav Hašek, Kiedy człowiek spadnie w Tatrach [przeł. Anna Dorota Kamińska], 1912
kaiser-franz-joseph-i
Cesarz przy biurku

Franciszek Józef był – może obok królowej Wiktorii, która też nigdy nie pogodziła się z faktem, że jej państwo nie może być efektywnie zarządzane przez jedną osobę – być może największym pracoholikiem spośród wszystkich monarchów XIX wieku. Wcześnie rano siadał do stołu zawalonego papierami niczym jeden z niezliczonych c. k. urzędników, by osobiście zajmować się każdą możliwą pierdołą i spoglądać swymi dostojnymi oczami na każdy z setek tysięcy dokumentów, które przeszły przez jego ręce od 1848 do 1916 roku (listy prywatne i raporty, edykty, rezolucje, projekty ustaw Reichsratu, ustawy sejmów krajowych – tak, tak, każda decyzja lokalnego sejmu, od opieki socjalnej przez gospodarkę leśną po oczyszczanie ścieków oraz naprawę dróg i mostów, jeżeli tylko była precedensowa, wymagała osobistego podpisu cesarza, aby zaczęła obowiązywać – on bowiem był źródłem prawa). Obywał się przy tym bez jakichkolwiek udogodnień technicznych, takich jak maszyna do pisania czy telefon, których szczerze nie znosił (a po trosze się ich bał). Na deser zaś udzielał stojącej audiencji każdemu chętnemu.

Audiencje te obrosły osobnymi legendami, bo sam ich dość intymny format bardzo temu sprzyjał. Do osobistej rozmowy z cesarzem był uprawniony każdy, który zapisał się na posłuchanie (po trzy godziny dziennie w każdy poniedziałek lub czwartek) i przedstawił po temu dobry powód, a prócz tego posiadał wymagany strój – mundur galowy, frak z cylindrem lub ciemną suknię z rękawiczkami, kapeluszem i wachlarzem, bez zbędnych ozdób. Ciekawa była czwarta możliwość, otwierająca możliwości chłopom i wiele mówiąca o propagandzie wieloetnicznego państwa: oto za zrównany w godności z tamtymi uznano każdy ubiór regionalny, zarówno szlachecki, mieszczański jak i ludowy.

Nawet wizyta u szeregowego nadwornego urzędnika (jakich pełno było w Hofburgu w związku z rezydowaniem tam dyrektorów departamentów ministerstw) daje pewne wyobrażenie o tym, z jakimi emocjami – niekoniecznie podziwu – musiała się wiązać wizyta na cesarsko-królewskich komnatach.

Pierwsze, co się przytrafiło, kiedy Ulrich jechał do cesarskiego zamku, było, że dorożka, która miała go tam zawieźć, zatrzymała się już na zewnętrznym dziedzińcu zamkowym i dorożkarz zażądał zapłaty twierdząc, że wprawdzie wolno mu przez dziedziniec wewnętrzny przejechać, ale nie wolno mu się tam zatrzymywać. […] Kiedy wszedł na wewnętrzny dziedziniec, rzuciły mu się w oczy liczne czerwone, błękitne, białe i żółte mundury, spodnie i pióropusze sterczące w słońcu jak ptaki na piaszczystej mierzei. […]
Zameldowawszy się, gdzie należy, został przeprowadzony schodami, korytarzami i długą amfiladą pokoi i sal. Choć był bardzo przyzwoicie ubrany, czuł jednak, że spojrzenia, jakimi go lustrowano, właściwie go oszacowały. Widocznie nikomu nie przychodziło tu na myśl, że można pomylić arystokrację ducha z prawdziwą arystokracją, i Ulrich nie miał innego zadośćuczynienia niż możność okazania ironicznego protestu i burżuazyjnego krytycyzmu. Stwierdził, że idzie przez wielki gmach z nikłą treścią. Sale były niemal nie umeblowane, ale to zamiłowanie do pustych przestrzeni nie miało nic z goryczy wystawnego stylu. […]
Czuje się tu dokładnie – myślał – jak bardzo ludzie z epoki biedermeierowskiej musieli być w swoim czasie tymi wspaniałościami onieśmieleni, ale dziś nie wytrzymują one nawet porównania z elegancją i wygodą pierwszorzędnych hoteli i dlatego bardzo sprytnie udają wytworną rezerwę i sztywność”.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości [przeł. Zeltzer J. i in.], 1930

Prośba o audiencję była zwolniona z opłaty kancelaryjnej (wyjątek ten czyniono dla bardzo nielicznych c. k. podań), a jeśli ktoś przybywał z daleka koleją, cesarz niejednokrotnie opłacał z własnej kieszeni bilet powrotny. Franciszek Józef przyjął w ciągu życia około stu tysięcy petentów, nierzadko tylko z tłumaczem na węgierski lub niemiecki jako świadkiem – choć sam znał przynajmniej w elementarnym stopniu większość języków swoich poddanych, nie było wolno zwracać się do niego inaczej niż w jednej z dwóch mów urzędowych. Przybywano doń z każdego zakątka kraju, a powody często były tylko pretekstem, żeby móc się pogapić na Habsburga w jego gabinecie przez tę niecałą minutę przypadającą na każdego interesanta – takiej możliwości nie miał wówczas przeciętny obywatel w zasadzie żadnego innego europejskiego kraju. Do monarchy można też było bez większych problemów napisać (choć listy te, pomimo że były przez niego osobiście czytane, przeważnie oczywiście nie doczekiwały się żadnej odpowiedzi) – z okazji złotego jubileuszu panowania (1898) otrzymał ponad 10 mln kart pocztowych.

wizytagospodarska
Jedna z wielu gospodarskich wizyt Franciszka Józefa na prowincji

Lud znał więc cesarza, a cesarz znał lud – lubił wszelkiego rodzaju niezapowiedziane wizytacje jak i planowane z wielomiesięcznym wyprzedzeniem podróże inspekcyjne; miał doskonałą pamięć do nazwisk i twarzy. Osobiście obsadzał wszystkie ważniejsze stanowiska w swym państwie (niekiedy zaś również te średniego szczebla!), wnikliwie przyglądał się karierom kandydatów na urzędy i nawet po wielu latach potrafił przywołać fakty na ich temat. Dopiero w trakcie wojny światowej, kiedy starość przytępiła mu pamięć i odebrała słuch (w chwili, gdy nie miał już dobrego wzroku, więc i tak zmuszony był wysłuchiwać raportów zamiast jak dawniej czytać je samodzielnie), zaczął mylić ze sobą najprostsze sprawy, wygłaszając przy tym wiele niemądrych komentarzy – chętnie potem powtarzanych i cementujących plotkę o tym, jakoby z wiekiem stał się niepełnosprawny intelektualnie.

Czytaj dalej Trybiki wielkiej machiny, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [4/6]

Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]

Wilhelm_Gause_Hofball_in_Wien
Bal dworski w Hofburgu; Gasse (1900)

Nad pięknym modrym Dunajem – tyle wystarczy napisać, by wywołać w wielu głowach obrazy szeleszczących sukni i galowych oficerskich mundurów, wnętrz pełnych kunsztownych mebli i secesyjnej sztuki, porównywanej niekiedy do kwiatów wyrosłych na rozkładzie imperium (a będącej w rzeczy samej ucieczką elit od raczej ponurej rzeczywistości, w jakiej ją tworzono), wrażenie dźwięków łagodnych tonów kompozycji Straussa-syna czy nawet smak Sachertorte, którego niemal nikt, o ile nie był w konkretnej restauracji w Wiedniu, tak po prawdzie nie jadł.

Polacy, zwłaszcza galicyjscy, mają nieodparty sentyment do Franciszka Józefa i jego czasów – wzorem ubóstwiających jego żonę Elżbietę Węgrów umieścili go w panteonie swych legend jako monarchę, który w ciemną i zimną noc zaborów dał im lampę w postaci autonomii i ze szczególnej sympatii pozwolił mówić po polsku (nie bacząc na to, że autonomia jest właściwie przeciwieństwem niepodległości, a w tym samym czasie szesnaście identycznych lamp rozdano niemal wszystkim pozostałym krajom koronnym Austrii). Chciwie połykają książki i anegdotki o Najjaśniejszym Panu, nie pamiętając przy tym kompletnie, z jaką radością ich pradziadowie palili jego portrety i darli czarno-żółte flagi; z ochotą oglądają też złe, gorsze i jeszcze gorsze (bo dobrych nie ma) filmy o cesarskiej rodzinie, utrwalone w masowej wyobraźni chyba najlepiej poprzez disneyowską w swych środkach wyrazu trylogię Marischki o cesarzowej Sissi (dzieło, które w swoim czasie nasyciło w krajach niemieckojęzycznych głód baśni o pięknej przeszłości bez Hitlera w tle). Nawet Haška – najskuteczniejszego zdzieracza sztucznego złota z fasady monarchii – czytają często nieco na opak, bo z bezwstydnym sentymentem do zjawisk, które ten obnażał jako szmelc, kant i pozę.

Nie jestem bynajmniej odporny na urok, jaki roztaczają Austro-Węgry – pochodzę z miasteczka, które jest w swoim duchu bardziej rakuskie niż polskie, a lokalnej linii Habsburgów wystawiło pomnik (niestety chyba trwalszy niż ze spiżu) w postaci prześlicznie wydanej, acz niestrawnej hagiografiiale…

– Najjaśniejszy pan musiał z tego wszystkiego do reszty zidiocieć — oświadczył Szwejk. – Nigdy nie był sprytny, ale ta wojna go z pewnością dobije.
– Już zidiociał – z całą pewnością zadeklarował żołnierz z koszar: — Głupi jak noga stołowa. Może nawet nie wie, że jest wojna. Być może, że wstydzili się powiedzieć mu o tym. Ten podpis na manifeście do jego narodów to też pewno szachrajstwo. Kazali wydrukować bez jego wiedzy, bo on już o niczym myśleć nie może. […] Robi pod siebie i muszą go karmić jak małe dziecko. Niedawno opowiadał w szynku jeden pan, że ma dwie mamki i że trzy razy dziennie dają cesarzowi ssać. […]
Obaj rozmawiali w ten sposób dalej, aż wreszcie Szwejk potępił Austrię ostatecznie:
– Takiej idiotycznej monarchii nie powinno być na świecie.
Jaroslav Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej [przeł. Paweł Hulka-Laskowski], 1921
Man_ohne_Eigenschaften_2
Człowiek bez właściwości Musila. Książka opowiada o absurdach życia w Austro-Węgrzech, zwanych tu Kakanie (Cekanią, nazwa wywiedziona z przymiotnika cesarsko-królewski i jego skrótu c. k. = k. u. k. = k. k.; polski przekład nie mógł jednak w pełni oddać podwójnego znaczenia tego słowa, można je bowiem tłumaczyć również jako Gównolandię).

Wielu ludzi pozostaje pod wrażeniem długości (i rzekomej stabilności) rządów Franciszka Józefa – człowieka, który przeżył trzech kolejnych następców swego tronu i rzeczywiście panował najdłużej w historii swej dynastii, bo niemal siedemdziesiąt lat – ale należałoby raczej się dziwić, że Austro-Węgry upadły dopiero za sprawą I wojny światowej, że nazywały się akurat Austro-Węgrami, a nie na przykład Austro-Czechami; że przekształcając się, uciekły chwilowo od samozagłady, ale musiały stać się ekspertem od rozwiązywania problemów, których bez ich powstania w ogóle by nie było.

Sam niezbyt naturalny (i wykpiwany wielokrotnie przez współczesnych) dualizm tego c. k. imperium jak i jego c. k. symbole – bezduszny urzędniczy c. k. formalizm, starzejący się c. k. monarcha, rachityczna c. k. armia, przefaszerowane propagandą c. k. szkolnictwo, zawszone c. k. areszty, sądowe c. k. spluwaczki, c. k. wozy-plecionki przewożące c. k. ulicami c. k. więźniów i umysłowo chorych, c. k. kawiarnie i szynki ze swymi c. k. gazetami rozpiętymi na c. k. patykach, c. k. wzloty i c. k. upadki – budzą dziś bezkrytyczną nostalgię w tym samym stopniu, w którym w okresie międzywojennym wywoływały agresję. Krytyka Austro-Węgier zelżała dopiero po doświadczeniu kolejnej wojny i żelaznej kurtyny, kiedy to świat miał już za sobą znacznie bardziej zbrodnicze reżimy, niż monarchia Franciszka Józefa, i zatęsknił za spokojem, z jakim ją kojarzył (zapominając równocześnie o jej stagnacji i piętrzących się problemach, których nie rozwiązywała). Dziś Austro-Węgry znów mogą być – jako jeden z krajów prekursorskich III Rzeszy, dyktatur Horthy’ego i Piłsudskiego czy wreszcie spora inspiracja dla zewnętrznej powłoki antysowieckiego stalinizmu Ceaușescu – ważnym ostrzeżeniem na przyszłość dla całej Europy Środkowej, którą niegdyś obejmowały, gdyż, jak wkrótce w tym cyklu zobaczycie, występował w nich bezlik zjawisk społecznych i politycznych znanych nam współcześnie.

Czytaj dalej Pupilek nauczyciela i łobuz z ostatniej ławki, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [1/6]