Dorian Douglas i Alfred Gray. O człowieku, którego życie stało się powieścią [2/3]

Jeżeli mój drogi Czytelnik trafia na tego bloga po raz pierwszy z linka do tepociągj właśnie notki, a chciałby się najpierw zapoznać z częścią pierwszą opowieści o najsłynniejszej parze gejów wiktoriańskiej Anglii, to odsyłam go uprzejmie w to właśnie miejsce.
We wstępie do niej tłumaczę się też dość wylewnie z tego, dlaczego niniejszy tekst ma taką a nie inną formę, opowiadam krótko o kulisach jego powstania, przedstawiam szczegółowo swoich bohaterów, podstawę źródłową, tło epoki, jej stosunek do osób homoseksualnych, itd, itp. Są to zarazem kwestie, którym nie poświęcam tu już miejsca.

Miłej lektury.

Hôtel_Savoy_à_Londres
Jadalnia hotelu Savoy około 1900 roku. To wielki budynek, z mnóstwem pokoi do zamieszkania, i nie ma wątpliwości, że pan Wilde mógł tam wprowadzać młodych mężczyzn bez wzbudzania podejrzeń, stwierdził w trakcie procesów obrońca markiza. Savoy miał pełne oświetlenie elektryczne, osobne łazienki i windy, co pod koniec epoki wiktoriańskiej nie należało jeszcze do standardu, robiąc olbrzymie wrażenie na Bosiem. Słynął też z tak dobrego jedzenia, że po jego otwarciu (1889) konkurencja zaczęła dwoić się i troić w imporcie najlepszych kucharzy kontynentalnych

Cudownie nikczemne życie

W sztukach [Wilde’a] widzimy go wciąż grającego na nosie regułom postępowania, które umożliwiają życie i czynią je słodkim. Zawsze ogłasza (wprost lub aluzyjnie), iż występek jest co najmniej bardziej interesujący od cnoty; że nieszczerość jest lepsza i bardziej pożądana od prawdy; owa cyniczna beztroska i obojętność mają być milsze od życzliwych uczuć i altruizmu; w końcu zaś ostatecznym celem życia jest jedzenie delikatesów, miękki sen oraz bycie tak zepsutym i niegodziwym, jak tylko się chce, pod warunkiem iż robi się to w sposób pełen wdzięku. Jestem głęboko niezdolny [sic!] do zgodzenia się z tak skandalicznym poglądem na racje i cele ludzkej egzystencji.
Alfred Douglas, Oscar Wilde and myself, 1914

Douglas i Wilde szybko odsuwają od siebie innych chłopców z kręgów oksfordzkich – w szczególności Johna Graya (który najpierw oczywiście pogrąży się w rozpaczy, ale w ostateczności wyjdzie na tym szczęśliwie, wiążąc się na resztę życia ze znanym nam już Raffalovichem). Wydaje się zresztą, że ludzie ci odeszli po części sami, zirytowani monopolizowaniem ukochanego mentora. Nie jest wcale jasne, czy Bosie był o nich zazdrosny. Niewątpliwie kłócił się z kochankiem o wiele częściej, gdy byli w obecności innych osób z ich dawnego towarzystwa, pasowałoby to też znakomicie do jego charakteru – zwłaszcza jeśli rozpatrujemy zdradę bardziej w kategoriach czasu i uwagi, niż braku fizycznej wierności – ale postawienie takiej tezy komplikują fakty.

Kiedy porównuję naszą przyjaźń z tymi, które wiązały mnie z młodymi ludźmi pokroju Johna Graya czy Pierre’a Louÿsa, odczuwam wstyd. Moje prawdziwe życie, to wyższe życie było z nimi i ludźmi ich pokroju. […] Stałem się marnotrawcą swojego geniuszu, a zatrata wiecznej młodości sprawiała mi osobliwą radość. Zmęczony życiem na wysokości, z rozmysłem zanurkowałem w otchłań, szukając nowych wrażeń.
Oscar Wilde, De profundis, 1897

Co symptomatyczne, Oscar coraz częściej ulegał namowom Alfreda na odwiedzanie domów publicznych (Harris, który znał ich obu osobiście, całkiem intencjonalnie napisze swoją książkę tak, by oskarżyć Douglasa o stręczycielstwo; jego inicjatywę w wyszukiwaniu im przygód na jedną noc potwierdzą także zeznania Alfreda Wooda, który sam został przyprowadzony do Wilde’a w takich okolicznościach). Zdarza się nawet, że przyjmuje u siebie przysłanych przez niego niby w podarunku starannie wyselekcjonowanych chłopców. Chętnie, zresztą za wiedzą i przyzwoleniem, poznaje także byłych kochanków Bosiego (choćby Maurice’a Schwabego – jakże pechowo dla Wilde’a skoligaconego z londyńskim światkiem prawniczym). Niekiedy spekuluje się, że na tym etapie związek Alfreda z Oskarem mógł kompletnie zatracić swój cielesny charakter, choć pod każdym innym względem nadal przypominał małżeństwo. Zważywszy na zbieżność preferencji estetycznych ich obu – Alfred też przecież wolał kochanków młodszych od siebie – można założyć, że Oscar nigdy tak naprawdę nie pociągał go seksualnie.

140-albany-bl17627
Albany w Londynie. Tutejsze apartamenty (pod numerem E4) były innym obok hoteli miejscem, do których Wilde zabierał Bosiego w 1893. Przebywali tam na zaproszenie Ivesa, założyciela tajnego homoseksualnego stowarzyszenia na wzór masonerii (Zakonu Cheronejskiego). Ives pochwalał Douglasa za jego zabawy w wydawanie studenckich gazet (jeśli naprawdę uczynił Oksford homoseksualnym, to zrobił coś dobrego). Oscar wyznaczył Albany miejscem zamieszkania głównego bohatera jednej ze swoich sztuk, pełnej mocno zawoalowanych aluzji do ówczesnej kultury gejowskiej

Jeżeli brak dowodów na zazdrość Bosiego, to dysponujemy całym ich wachlarzem na coś przeciwnego. Obaj mężowie bawią się obok siebie jeszcze lepiej niż wcześniej ze sobą. Nowi znajomi cieszą się niemal publicznymi faworami z ich strony, są wprowadzani do domu przy Tite Street pod nieobecność Constance i dzieci, jeżdżą z nimi do Paryża, by oglądać występy kabaretu w Moulin Rouge, przechodzą sobie z Wildem na ty, otrzymują prezenty i zajadają kolacje z mrożonym szampanem, czasami wręcz wyprawiane specjalnie na ich cześć – a wszystkie te ekstrawagancje finansuje oczywiście starszy z ich dwójki. Wzajemnie przekazują sobie z Alfredem chłopców i na każdym kroku zostawiają po sobie jakieś drobne ślady – a to świadków jakiegoś dwuznacznego gestu, a to beztrosko sformułowane telegramy (wysyłane przez Bosiego niemalże spod domu matki), a to pozostawione na wierzchu listy, które z łatwością można było wykorzystać przeciwko nim. Innym razem pozwalają sobie na rozmowy ze znanymi im pracownikami seksualnymi w biały dzień na ulicy. Zdają się nie wiedzieć – albo ignorować – co może zrobić w przyszłości ze swoją urazą chłopak z nizin, któremu niezobowiązująco obiecano karierę w music-hallu (Fred Atkins) lub literaturze (Edward Shelley), by potem zostawić go samemu sobie.

Harris, który (jak zawsze…) był wszędzie i widział wszystko, ponoć natknął się na Oskara w kawiarni z parą młodzieńców (ich strój i fryzury opisano nam z detalami w bardzo pogardliwym tonie) i z wielkim obrzydzeniem podkreślił, że obaj mówili gwarą Cockney. Był tak bardzo zdegustowany zobaczeniem przyjaciela w ich towarzystwie, że wytłumaczył to sobie jego próżnością, głodem atencji, dziecinną radością z szokowania innych swoimi słowami i obserwowania efektów, jakie wywołują. Od razu znalazł też racjonalną przyczynę spotkania się tych dwóch światów, możliwą do pogodzenia z godnością Wilde’a: jako dżentelmen nie może on naprawdę spoufalać się z elementem robotniczym; pewnie zbiera tylko materiały do nowej sztuki. Sherard zaś będzie się zarzekał, że wbrew opiniom innych świadków, nigdy nawet nie widział Wilde’a pod wpływem alkoholu.

My jednak wiemy jak było – niemal wszyscy biografowie Oskara uchwycili etapy jego zatracania się w rozpuście z precyzją kamery filmowej; możemy przyglądać się im jak kolejnym klatkom i wraz z niestrudzonymi kronikarzami upadku wielkiego artysty ulegać wrażeniu, że było to nieuchronne. Powtarzają to za samym Oskarem. Pożądanie stało się chorobą, albo szaleństwem, albo obydwoma. Czy tak trudno zobaczyć w rozbudowanych opisach oczywistą automitologizację – na poły świadomy zabieg zgorzkniałego, chorego fizycznie i opętanego cierpieniem psychicznym więźnia, który zza krat rozliczał się z okrutnym kochankiem?

Jest wręcz zadziwiające, jak późno Oscar i Alfred się doigrali. Z czasem Wilde, sam stale pod kreską debetu, zaczął nawet pożyczać niektórym chłopcom pieniądze – wprowadzenie do równania brzęczącej gotówki tylko zaostrzy apetyty ucztujących z nimi panter.  W późniejszym czasie nazwie te spotkania wabieniem kobry, przyznając, że niebezpieczeństwo stanowiło połowę przyjemności, a trucizna [owych chłopców, porównanych do złotych węży] była częścią ich perfekcyjności.

Oni sami mieli na tę sprawę zupełnie inny ogląd.

Kupił mi pół tuzina koszul, parę kołnierzyków, chustki do nosa oraz srebrny zegarek z łańcuszkiem. Nim mnie ze sobą zabrał, napiliśmy się herbaty.
Zeznanie Alfreda Wooda, maj 1895

Dzisiaj widzimy wszystkie te fety przy czerwonych świecach, wszystkie momenty w hotelach, gdy nietrzeźwość zwyciężała nad ostrożnością, wreszcie wycofywanie się chyłkiem przed stalkerami, którzy ich śledzili (jak miało to miejsce podczas kolacji z Vincentem O’Sullivanem w lokalu przy Regent Street) – niesłychanie w owym czasie lekkomyślne zachowania proszące się o kłopoty. Wytykali im je zresztą homoseksualni przyjaciele, i co ciekawe, nie mieli wcale spójnego zdania na temat tego, który z mężczyzn jest niereformowalny, a którego można jeszcze w jakiś sposób odratować (z przyjaciół Wilde’a największą energią w próbach przekonania go do zerwania tej znajomości wykazał się Edwin Levy, ku wielkiej uciesze Bosiego). Zwłaszcza wspomniany już Ives pozostawał pod sporym urokiem Douglasa i w kółko namawiał go, aby ten zmienił swoje życie, zarówno dla własnego dobra, jak i Sprawy, która jest dla nas obu święta. Dorian zmieni się w przyszłości bardzo, ale cokolwiek było dla niego teraz święte, już niedługo stanie się dlań wstrętnym.

Czytaj dalej Dorian Douglas i Alfred Gray. O człowieku, którego życie stało się powieścią [2/3]

Dorian Douglas i Alfred Gray. O człowieku, którego życie stało się powieścią [1/3]

Żmijowi za bycie przy mnie u zarania tej manii,
Arcikowi za cierpliwość i dobroć, jakiej się nie da opisać,
a Mai za rozmowę, która pchnęła to na obecne tory 

Tekst, który za chwilę przeczytacie, jest pewnego rodzaju kuriozum, już w pierwszym okresie swego trzyipółletniego (!) powstawania udowodnił mi bowiem, jak dobrze, że jednak nie zostałem zawodowym historykiem. Choć z założenia nie jest hagiografią (ba, może wydawać się miejscami sarkastyczny aż do zjadliwości), to nawet nie udaję w nim, iż nie żywię (coraz bardziej i bardziej i bardziej krytycznej) sympatii do opisywanej postaci, przynajmniej z epoki, gdy Oscar Wilde chodził jeszcze po świecie. Artykuł na ten temat nie miał zresztą nigdy zostać przeze mnie napisany, a to, co ewentualnie wyklułoby się z rosnącej na moim dysku od maja 2017 kolekcji odprysków po londyńsko-wiktoriańskim światku queerowym, nie miało tutaj wcale wylądować, jako że swojej działalności paraliterackiej nie upubliczniam w internecie od lat.
Czemu więc dziś go czytasz?
Kiedy zaczynałem go pisać, wyglądało na to, że robię to bez misji; nawet w tej chwili jej dorabianie byłoby pretensjonalne. Ot, najwyraźniej zacięcie niespełnionego popularyzatora domagało się, by ten pożar mózgu zaowocował czymś pożytecznym, a nawyki nabyte na studiach jednak nie rdzewiały. Ale potem, ślęcząc nad listami, wspomnieniami i – bogowie miejcie was w opiece – poezją, uświadomiłem sobie dwie rzeczy: Wilde nie był w rzeczywistości ani w połowie tak czarującym człowiekiem, na jakiego się kreował (i w co w większości, nie wyłączając jego biografów, po prostu mu uwierzyliśmy), a dwudziestowieczni badacze na ogół oceniali go powierzchownie i bardzo pobłażliwie. Co innego Alfred Douglas, ów odsądzany od czci i wiary potwór, który wsadził genialnego pisarza do pierdla i opuścił go w największej potrzebie. Choć obarczony wadami, od których zgrzytają zęby, w tym takimi, które rzadko się mu w ogóle pamięta (a są to – o ironio – te najmniej wybaczalne), mój Dorian okazał się w świetle źródeł znacznie bardziej wielowymiarową postacią, niż można by przypuszczać z malującej go na jedno kopyto popkultury. Nawet, jeśli w dalszym ciągu wysoce niesympatyczną, a miejscami wręcz proszącą się o lincz (i to wedle standardów obu epok – i jego, i naszej).
Jest i trzeci powód. Otóż dawno, dawno temu pewien polski fanpejdż popularyzujący tęczowe akcenty w historii wymienił jako jednego z nas Cecila Rhodesa, czołowego architekta i beneficjenta brytyjskiego kolonializmu. Problem totalnie nie polegał na tym, że Rhodes został zaliczony do osób LGBTQ+, są na to pewne przesłanki, co możecie sami sprawdzić. Natomiast w poście nie zająknięto się o jego zbrodniach (trzeba przyznać, że potem to poprawili, choć trzeba było do tego solidnej gównoburzy).
Widzicie, jako mniejszość wymazywana z dziejów na ogół pragniemy, by przywracano nam w nich należne miejsce. Ale miewamy niekiedy naiwne wyobrażenie o tym, co to jest miejsce należne. Często chcielibyśmy wierzyć, że każda taka osoba, od której dzieli nas dystans dziesięcioleci czy nawet wieków, koniecznie była nasza również w sensie światopoglądowym, że była do nas zbliżona mentalnie, i może przede wszystkim, że była dobra. A przynajmniej nie była obrzydliwym chujem. I tu, wychodząc w gruncie rzeczy ze wspólnego pragnienia posiadania dobrej prasy i jasnej karty, często dzielimy się na dwie grupy: cenzorów postaci Rhodesa (to nie jest jeden z nas przez sam fakt kim był) oraz cenzorów biografii Rhodesa (o zmarłych dobrze lub wcale).
Moim zdaniem obie te drogi są całkowicie błędne i to z tego samego powodu. Osoby tęczowe są przede wszystkim ludźmi. Nie tylko symbolami. Nie tylko reprezentantami, których mamy mało, więc są na wagę złota. Nie pulą, z której dowolnie usuwamy sobie personae non gratae albo uwierające fakty na ich temat. Udawanie, że dawny świat queerowy to wyłącznie wybitni geniusze albo męczennicy systemu było dobre pół wieku temu, gdy mozolnie starano się przekonać większość, że żyliśmy wśród niej od zawsze, nie jesteśmy chorzy, nie jesteśmy zagrożeniem, możemy być społecznie pożyteczni i wypadałoby zdekryminalizować nasze istnienie. Teraz, gdy stajemy się stopniowo zjawiskiem mniej lub bardziej zwyczajnym, dalsze podążanie tą ścieżką odbiera postaciom historycznym ich podmiotowość, spłaszcza je, odziera z części osobowości – a przede wszystkim, jest nieuczciwe naukowo.
Wierzcie mi, długo zastanawiałem się nad publikacją tego tekstu – w czasie gdy zaczynałem go pisać, nie mieliśmy jeszcze takiej nagonki na osoby trans, wywiadu z Margot w Wyborczej, łapanek i transferów osób queerowych z aresztu do aresztu, kolejnych zesrań Palińskiej ani płodobusów na ulicach (był to październik lub listopad 2017!). Bałem się, że zaszkodzę nim swojej własnej sprawie jeszcze bardziej. Zwyciężyła ufność, że mam tutaj wąską inteligentną widownię, a poza nią raczej nikt tego nie przeczyta. Mimo to liczę się z taką możliwością, jako że poruszam tu bulwersujące sprawy w kontrowersyjny sposób. Jeżeli kiedykolwiek zobaczycie mnie podlinkowanego na prawicowych stronkach, to wiedzcie, że ich autorzy mają kalafior zamiast mózgu i niesamowity tupet, w ogóle nie zrozumieli treści tego co napisałem, a ponadto mogą wypierdalać.
Kult Wilde’a to doskonały przykład zjawiska, w którym upolitycznianie dla dobra środowiska postaci bardzo szarej – choć tak, szalenie przy tym urokliwej i atrakcyjnej dla wielu ludzi – trwa już o wiele za długo.
untitled
Gdybyż to wszystko było choć w połowie tak proste (Hark, a vagrant)
To teraz galopkiem przez technikalia (niezainteresowani mogą śmiało pominąć trzy następne akapity). Niemal wszystkie przekłady z angielskiego (w tym całość poezji, która w oryginale jest jeszcze bardziej emocjonalna i pełna niestrawnych ozdobników, niż to próbuję oddać) wykonał Google Translator, tłumacząc je najpierw na francuski pochodzą bezpośrednio ode mnie, stąd ich jakość równa się pewnie Salomé Bosiego. W ten sposób było mi po prostu łatwiej, skoro i tak korzystałem prawie wyłącznie ze zdigitalizowanych tekstów z epoki (często opracowań na pograniczu źródła, których autorzy byli świadkami czy nawet uczestnikami wydarzeń, ale opisywali je już z dystansu lat i najczęściej pod tezę). Starałem się tłumaczyć prozę jak najdosłowniej (ale nie odrywając jej od kontekstu czy charakteru autora, jeśli był mi znany i mógł wpływać na dobór słów), a w przypadku wierszy utrzymać ich atmosferę, ale jest to – jak zawsze w takich przypadkach – kompromis pomiędzy obrazami poetyckimi, stylem, budową strof a pewną nieporadnością, zarówno moją jako tłumacza jak i (w mojej opinii) samego twórcy, którego nie zaliczyłbym wcale do grona wielkich poetów (choć sam się za niego naturalnie uważał, a jego uwagi na ten temat czyta się dość zabawnie). Mam nadzieję, że ten mankament – dla mnie ciekawe wyzwanie – nie wpłynie specjalnie na odbiór reszty, skoro i tak nie przyszliśmy tutaj kontemplować czyichkolwiek talentów grafomańskich, a tylko sycić swe niskie żądze skandalu i sensacji (w tym wypadku przeterminowanych niemal o sto trzydzieści lat). Poza nimi miałem do dyspozycji także angielskie wybory korespondencji. Opracowania były mi pomocne o tyle, o ile te źródła bezpośrednio cytowały, streszczały te, do których nie zdołałem uzyskać dostępu lub naświetlały kontekst ich powstania, pozwalając mi łatać nieuniknione w takim trybie pracy (i wobec własnego nieuctwa) dziury faktograficzne.
Dlaczego zdecydowałem się odsunąć większość opracowań? Otóż i tak byłem skazany na pozycje anglosaskie, i to pomimo długiej tradycji zainteresowania Polaków postacią Wilde’a (jeszcze przed wojną poświęcał mu różne teksty chociażby Jan Parandowski). To zaś, co zostało wydane po polsku – wyjąwszy całkiem niezłą jak na swoje czasy (pomimo plotkarskiego tytułu i bałamutnej okładki) syntezę Fishera – koncentruje się właśnie na Oskarze, podczas gdy moim pragnieniem było opisywać doskonale znany przypadek właśnie z perspektywy Alfreda i przez pryzmat jego życia. Nie umniejszając też autorom tych książek, każda z nich omija coś paskudnego z życiorysu naszych bohaterów (nieunikniona konsekwencja selekcji i filtrowania faktów przez osobę autora – nie łudzę się, że jestem tutaj wyjątkiem), które to szczegóły wydały mi się ciekawe, a tworzenie kompilacji biografii na podstawie wrażenia, jakie pozostaje z czytelnikiem po ich odłożeniu na półkę prowadzi do nieuniknionego cherrypickingu i wybielania Wilde’a bądź Douglasa (a gdy dodamy do tego jeszcze młodzieńczy prawdopośrodkizm, z którego wychodziłem zaczynając pisać, to uznamy ich obu za niezrozumianych świętych). Wrażenie to upada z hukiem, gdy zaczynamy sami czytać źródła, pełne pominiętych przez autorów detali – i to nawet pomimo tego, że duża ich część jest skażona, fragmentaryczna, a inne (owoce świadomej manipulacji twórców) mówią nam o wiele więcej tym, co przemilczały.
W tej sytuacji nie było już wielkim wysiłkiem poudowadniać sobie, jak bardzo się nie dorównuje Kasprowiczowi napisać ten artykuł mniej więcej tak, jak przyzwyczaiło mnie do tego pięć semestrów na Szewskiej (choć jak to zwykle u mnie bywa, nie ma on nic wspólnego z jakąkolwiek naukowością). Nie znaczy to jednak, że kompletnie wyeliminowałem literaturę przedmiotu – przeciwnie, poza Fisherem i Ellmannem skorzystałem też wyrywkowo z kilku artykułów Simkina, wartościowych grypsów studenckich Brown University, materiałów na blogu Laury Lee (autorki Oscar’s Ghost, dość przychylnej Douglasowi), badań mikrograficznych G. A. Cevasco (jeden z zaledwie kilku biografów Alfreda) i paru innych pomniejszych pozycji. Nawet jeżeli nie zawsze się z nimi zgadzam i często przyszło mi pomijać ich interpretacje no bo przecież wiem lepiej, byli dla mnie cenni weryfikacyjnie. Szczególne pochwały należą się monografii Edmondsa (tym bardziej, że fragmenty poszczególnych rozdziałów, wraz z mnóstwem apendyksów i dodatków, możecie sobie przeczytać sami zupełnie za darmo), niezwykle drobiazgowej pocztówce z lata 1894 – okresu, który jeden z recenzentów podsumował jako perfekcyjną kapsułę [życia] Wilde’a w punkcie pomiędzy małżeństwem a upadkiem. Książka ta – omawiająca też oczywiście całe tło relacji Wilde’a z Douglasem oraz jej skutki, świetnie podparta źródłami, owoc oszałamiającej kwerendy autora – nie tylko pomogła mi usystematyzować wiedzę, którą już miałem, ale wręcz rozwiać wiele niejasności i naprostować sporo moich błędnych wstępnych hipotez. Finalny produkt jest już od nich wolny, a wszelkie wyrazy amatorskiego psychologizowania oraz niezweryfikowane domniemania (które pozostawiłem dla Waszej spekulacyjnej rozrywki) zostały w toku narracji mniej lub bardziej wyraźnie zaznaczone.
W 2023 udało mi się nareszcie przeczytać Douglasa Murraya, w lwiej części pokrywającego się z moimi badaniami tematu (a także zaskakującego podobieństwem ocen i ogólnej perspektywy percepcyjnej). Zawdzięczam mu jednak masę detali i uzupełnień, a przede wszystkim cytaty z ostatnich autobiografii Alfreda (całkowicie nieosiągalnych dla niezamożnego, stacjonarnego czytelnika z Polski) oraz relacje świadków pomijanych przed 2000 rokiem. Ci z Was, którzy mają już ten artykuł za sobą, być może znajdą dzięki temu powód, aby do niego wrócić.

Miłej lektury.

Nick-Cartoons-Punch-Magazine-1980-06-04-867-1
Ponadto, panie Wilde, wszystko co pan powie zostanie spisane i może zostać wykorzystane w antologii (z magazynu Punch, czerwiec 1980)

Dramatis personae

Odwróciłem się na wpół i po raz pierwszy ujrzałem Doriana Graya. Gdy spojrzenia nasze spotkały się, poczułem, że blednę. Zdjęło mnie dziwne uczucie lęku. Wiedziałem, że stoję naprzeciw człowieka, którego sama osobowość jest tak fascynująca, że jeśli się jej poddam, wchłonie całą moją istotę, całą moją duszę, całą moją sztukę.
Oscar Wilde, Portret Doriana Graya, 1891 [tłum. Feldmanowa M.]

Postaci tej poświęcono tyle miejsca, że właściwie wszystko brzmi jak ogólniki. Błyskotliwy Irlandczyk z Dublina, sławny aforysta, syn żarliwej patriotycznej poetki i znanego chirurga, leczącego ubogich za darmo, bardzo zasłużonego na polach laryngologii i okulistyki (William Wilde został uhonorowany Orderem Gwiazdy Polarnej za usunięcie katarakty szwedzkiemu królowi Karolowi XV – istniał nawet mit, iż Oscar został przez to chrześniakiem któregoś z dynastii Bernadotte), stypendysta Trinity College, student słynnej oksfordzkiej Magdalen i wreszcie król dandysów, spędzający najlepsze lata swego życia w Londynie; jeden z kamieni węgielnych dekadenckiej Świątyni Perwersji.

D0UTRZOXQAIzdok
Należę do tych, których stworzono dla wyjątków, nie dla praw. Oscar Wilde w młodości

Był czytany i komentowany w całym anglosaskim świecie; cieszył się opinią szanowanego pisarza, wydawcy, lecz przede wszystkim dramaturga o sławie porównywanej wówczas bez żenady do Szekspira (a także Strindberga i Ibsena). Jego sztuki wystawiano na całym świecie, a on sam zarabiał z samych tylko tantiem od stu do czterystu funtów tygodniowo (co stanowi obecnie mniej więcej dziesięciokrotność tej sumy). Był celebrytą swoich czasów, z czego sam nie omieszkał kpić, szokującym przyjaciół i obcych ekstrawaganckimi strojami, artystycznymi prowokacjami i specyficznym podejściem do estetyki jako takiej; obrósł w nieskończoną liczbę rekwizytów: pierścień ze skarabeuszem, lawendowe lub szare rękawiczki z zamszu, jedwabne kapelusze i czarne pończochy, papierośnice ze skóry i szlachetnych metali we wszystkich kolorach (każda na inny gatunek tytoniu), futrzany plaszcz, który towarzyszył mu od czasów wyprawy do Ameryki, laska z ciężką złotą gałką, zielone goździki, bajeczne orchidee i wielkie kwiaty lilii, kupowane przy Covent Garden, by potem obnoszono je uroczyście w ręku po ulicach lub ozdabiano nimi butonierki stangretów, zmuszonych przez cały dzień trzymać powóz w gotowości dla niego.

W owym czasie posiadał już ów wygodny dom po portreciście Milesie w dzielnicy Chelsea, urządzony według najnowszej mody i najlepszych gustów swoich czasów; wypełniały go książki, jedwab, pawie pióra, marokańskie skrzynie, czerwona stolarka, orientalne dywany, kafelki z onyksu, miedziane płaskorzeźby, tapety linkrustowe z wzorami Williama Morrisa i stara japońska porcelana, w której co rano pijał czekoladę. W domu tym, otwartym, gościnnym i znanym w szerokich kręgach, zażywał zaś szczęścia, które wydawało się wiecznym. Gniazdko to uwiła mu – w znacznej mierze za własne pieniądze – jego żona Constance z domu Lloyd, również utalentowana autorka.

Cóż mogłoby przydać temu i tak pełnemu radosnych skandali życiu więcej barw, niż związek z synem jednego z najbardziej utytułowanych domów arystokratycznych – niewprawnie pozującym na intelektualistę, wdzięcznym blondynkiem o zadartym nosie i wielkich niebieskich oczach, dziewczęco ślicznym, o którym mówiono, że jest najpiękniejszym studentem Oksfordu swoich czasów? Alfred Bruce DouglasBosie, jak nazywali go wszyscy, czy wręcz My Own Boy, jak tytułował go Oscar – ledwo przekroczył dwudziestkę, pozostawał na utrzymaniu swej rodziny i dopiero wchodził do stołecznego towarzystwa. Kilka lat później Wilde żartem zaproponuje mu współautorstwo (nigdy nienapisanej) książki Jak żyć nad stan: porady dla synów bogaczy.

Niegdyś uważałem siebie za pana swego życia; władcę swego losu, który robi, co mu się podoba i zawsze osiąga sukces. Nim go spotkałem, byłem niczym koronowany król – teraz jestem zbiegiem, wyrzutkiem i obiektem pogardy.
Oscar Wilde o sobie i Bosiem, 1899 [za: Harris F., Oscar Wilde, his Life and Confessions, 1918]
1893 Oxford maj (3)
Oscar Wilde i jego własny miodowłosy chłopiec, maj 1893

O tym, jak wraz z Oskarem zrujnowali sobie życie, padając ofiarą nie tyle siebie nawzajem, co systemu, społeczeństwa i czasów, w jakich im przyszło żyć, można by długo opowiadać, co zresztą wielokrotnie już robiono – nie brakuje o nich ani filmów, ani sztuk, ani komiksów, ani oper, ani baletu, ani poezji, ani nawet fikcyjnych wiadomości komunikatorowych. Już współcześni tworzyli na kanwie ich romansu powieści, właściwie żywcem przepisując ich semiautentyczne dialogi i wkładając je w usta wzorowanych na nich postaci; z czasem obaj obrośli też oczywiście w biografie (a Bosie napisał o sobie samym już nawet nie jedną, lecz cztery czy pięć zaskakująco nieszczerych książek). Lata 70. XX wieku przyniosły im swoisty kult ze strony zachodniego ruchu queerowego (otoczono nim jednak głównie Wilde’a – ze względów, które staną się dla nas wkrótce dość oczywiste), a w 1968 wydali się Peterowi Whiteheadowi właściwym tematem na teledysk dla Rolling Stonesów, w którym Wilde’a zagrał sam Jagger, zaś Bosiego – Marianne Faithfull.

Sam Portret Doriana Graya, bodaj najważniejsze ze wszystkich dzieł Wilde’a, tak dalece przypomina późniejsze losy Alfreda – a im dalej w treść utworu i zarazem życie Bosiego, tym bardziej są to odbicia krzywozwierciardlane – że niemal może być widziany jako zbeletryzowany zapis historii ich znajomości. Ale jest w tym chichot historii. Douglas nie stanowił pierwowzoru Doriana, bo zwyczajnie nie mógł – powieść powstała na długo przed jego pierwszym zetknięciem się z Wildem.

Była za to owego zetknięcia bezpośrednią przyczyną. Bosie zakochał się bez pamięci w historii ślicznego arystokraty – chłopca, który pomimo upływu dziesiątek lat nie brzydnie i nie dorośleje mentalnie, wyraził bowiem niefortunne życzenie, aby jego portret starzał się zamiast niego samego. W miarę, jak bohater staje się okrutny i schodzi na złą drogę, obserwuje potwornienie własnego namalowanego wizerunku, za wszelką cenę starając się go przed innymi ukryć. Od pierwszego zetknięcia z tą alegoryczną baśnią żywy Dorian marzył o poznaniu jej autora, nie wiedząc jeszcze, że w przyszłości oboje – opowieść i pisarz – zawładną jego życiem znacznie bardziej, niżby sobie tego kiedykolwiek życzył.

…nawet jeśli nie jestem wielkim poetą, to z całą pewnością przysługuje mi prosta uczciwość, i nawet jeżeli zachowywałem się głupio i lekkomyślnie (a czasami może nawet i niegodziwie) czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu, czyż mam przez to w tym roku pańskim 1941 nadal być kozłem ofiarnym wszystkich faryzeuszy świata? Czyż nigdy nie będzie końca tym oszczerstwom? W każdym razie – jeśli mogę pozwolić sobie na te słowa – skoro przekroczyłem siedemdziesiątkę, to ludzie, którzy wciąż odczuwają nieprzezwyciężoną potrzebę ciskania we mnie błotem, mogliby grzecznie poczekać tych kilka lat do mojej śmierci.
Alfred Douglas, wstęp do książki Frances Winwar Oscar Wilde and the Yellow Nineties, 1941
Czytaj dalej Dorian Douglas i Alfred Gray. O człowieku, którego życie stało się powieścią [1/3]

Komu zabili tego Ferdynanda, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [6/6]

maxresdefault
Austro-Węgry jako Pierrot Europy – jedna z wielu modnych w owym czasie parodystycznych map owego obszaru

Zaprawa murarska cesarstwa

Opowiadają, że kiedy wybuchła wojna, austriacki minister wojny Krobotin [sic – chodzi o Aleksandra von Krobatina] przyszedł do nieboszczyka (niech mu Bóg da wieczną chwałę) cesarza Franciszka Józefa I, przyniósł mu mapę Serbii, skrzynkę szpilek z chorągiewkami i powiedział:
– Wasza Wysokość, mamy wojnę z Serbią i dlatego niech Wasza Wysokość raczy za czternaście dni tę szpilkę z chorągiewką wbić w Belgrad.
Upłynęło czternaście dni i minister Krobotin pojawił się znowu:
– Wasza Wysokość, jestem zmuszony oznajmić, że mamy wojnę z Rosją, Francją i Belgią.
– Proszę mi powiedzieć, drogi ministrze – odezwał się bardzo przejęty Franciszek Józef I – gdzie mam teraz tę szpilkę wbić?
(Zwracam uwagę, że za tę anegdotę ludzie u nas dostawali aż pięć lat).
Jaroslav Hašek, Kropelki [przeł. Anna Dorota Kamińska], 1918

Jak już wspomniano na samym wstępie tej serii, Austro-Węgry obok wspólnej armii lądowej oraz marynarki (Gemeinsame Armee; k. u. k. Kriegsmarine), a także wywiadu wojskowego, łączności oraz artylerii posiadały też dwa dodatkowe rodzaje sił zbrojnych, tzw. obrony krajowe – Honvéd i Landwehrę. Ta pierwsza nazwa miała oczywiście wymiar propagandowy – oznacza po węgiersku dosłownie obrońców ojczyzny; w dawnych wiekach nosiło ją pospolite ruszenie, a za Wiosny Ludów siły antyhabsburskie. Mimo owych patriotycznych konotacji, w czasach po Ugodzie wojsko to nie miało już nic wspólnego z dawnymi powstańcami. Nie używało węgierskich mundurów ani węgierskiego sztandaru, na ogół nie posługiwało się też językiem węgierskim. Sprawa rozdziału wojsk lub ich części była kością niezgody przez cały okres istnienia Austro-Węgier i nawet wybuch I wojny światowej nie przyniósł jej rozwiązania.

Janos Hikli Discharge Document
Dokument zwalniający węgierskiego żołnierza po kilkunastoletniej służbie, lata 80. XIX wieku. Na ozdobnych marginesach możemy sobie obejrzeć propagandowe obrazki z życia Honvédu

Armia była więc jednym z ostatnich bastionów germanizacji, co w omawianym tu okresie było podyktowane już nie tyle chęcią ciemiężenia poborowych, co praktyką dowodzenia i koniecznością wydawania jednolitych rozkazów przy współdziałaniu operacyjnym z pozostałymi formacjami. Nie była to zresztą czysta niemczyzna, a charakterystyczny żargon zwany Armeedeutsch czy też Regimentssprache szacuje się, że przeciętny austro-węgierski żołnierz opanowywał tylko około 80 obcojęzycznych zwrotów. Za to zapadały mu one w pamięć tak skutecznie, że później niejednokrotnie popisywał się nimi przed rodziną i sąsiadami, często używając form zniekształconych (przykłady z Czech i Galicji: ausbildunek – wyszkolenie, habach – baczność, komherajn – przyjść, abtreten – odmaszerować, oberlajtnant – porucznik, gemajn – szeregowiec, ajaniger – jednoroczny ochotnik, geld – żołd, śtemy – gwiazdki na epoletach, sztraf(a) – kara, egzecyrka – ćwiczenia, egzercyplac, szmelc – od wiedeńskiego placu ćwiczeń o tej właśnie nazwie).

W praktyce w Honvédzie wystarczała bierna znajomość niemieckiego, a próby wymagania czynnej od oficerów rezerwy były przez Budapeszt odbierane jako dyskryminacja; po 1908 i aneksji Bośni złagodzono i ten wymóg. Mobilizację ogłaszano w językach narodowych, tak samo jak obwieszczenia i prasę kierowaną do żołnierzy; oficerowie znali zazwyczaj do trzech języków użytkowych (jak nietrudno się domyślić, głównie przekleństwa i słownictwo potoczne swoich podkomendnych). W pewnym pułku zdominowanym przez reemigrantów czeskich z USA poświadczono porozumiewanie się z niemieckim dowódcą po angielsku (!).

Podwójną armią, choć de facto zarządzały nią dwa odrębne ministerstwa, oficjalnie dowodził ten sam człowiek – tak, tak, brodaty pan z Schönbrunn, zafiksowany na punkcie zabawy żywymi żołnierzykami bardziej niż jakikolwiek krwiożerczy pruski generał wyjęty z najbardziej groteskowego stereotypu. Wojsko uznawał za swoje powołanie życiowe, a porównując państwo do gmachu, widział w nim zaprawę murarską całej c. k. monarchii. Był to weteran aż sześciu konfliktów, z których tylko dwaz maleńką Danią i zacofanymi Bałkanami – zakończyły się jakim-takim sukcesem, acz tylko po to, by z każdego z nich wyniknął jakiś inny, o wiele bardziej niszczycielski dla Austrii. 

Czytaj dalej Komu zabili tego Ferdynanda, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [6/6]

Pierwszy sługa cesarstwa i jego pomagierzy, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [2/6]

Franz Joseph I. Thronbesteigung - Franz Joseph I's Accession / Engraving -
Franciszek Józef obejmuje władzę po abdykującym cesarzu Ferdynandzie. Ołomuniec, 2 grudnia 1848

Nie, nie będziesz miał młodości

Jak już pokrótce wspomnieliśmy, początki panowania Franciszka Józefa nierozerwalnie wiążą się z odejściem Metternicha, acz wielki cień tego kanclerza – rządzącego Austrią nieprzerwanie od czterdziestu lat – będzie się za nim ciągnął jeszcze przez długi czas. Pierwszymi doradcami politycznymi zaledwie osiemnastoletniego cesarza byli matka, ambitna arcyksiężna Zofia (zwana wymownie jedynym mężczyzną na dworze) oraz wszechwładny premier Felix zu Schwarzenberg, który – w myśl ówczesnej praktyki – był równocześnie ministrem spraw zagranicznych. W kilka lat później zmarł, a cesarz, korzystając ze świeżo nabranej samodzielności, nie powołał nikogo na jego miejsce. Rządził za to sam, absolutnie (ku zaskoczeniu wszystkich, którzy spodziewali się po młodzieńcu raczej pewnego romantyzmu i zrozumienia dla wolnościowych idei rewolucji, która wyniosła go na tron, nie zaś pragmatycznego trzymania swoich poddanych za pyski), jednak w oparciu o pozostałych ministrów – zwolenników biurokratyzacji i policyjnego terroru.

Sophie,_Przn_von_Bayern-Zweyb.-Birkenfeld
Matka cesarska arcyksiężna Zofia, lata 60. XIX w.

Popkultura chętnie o tym wszystkim zapomniała, ignorując również dynastyczny wymiar decyzji o wyniesieniu jednego z najmłodszych Habsburgów na tron (ambitnej rodzinie chodziło właśnie o to, by nowy cesarz nie miał zobowiązań względem nikogo, a zatem i związanych rąk przy sprzątaniu Wiosny Ludów) przytaczając za to do znudzenia jego wypowiedziane wówczas tęskne słowa. Era Bacha, jak ponuro zapisała się w podręcznikach historii, wzięła swą nazwę od nazwiska ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, gorliwego germanizatora Węgrów, Rumunów i narodów słowiańskich, które poddawał nasilonej inwigilacji – nieco paradoksalnie, gdyż za młodu był to liberał. W 1852 powołano Najwyższy Urząd Policyjny, a dwa lata później zlikwidowano wszelką autonomię językową prowincji wobec niemieckiego. Niektóre nacje grały do jednej bramki z zaborcą – gdy weźmiemy do ręki późniejsze teksty polskie (oczywiście propagandowe i powstające w konkretnym czasie, w konkretnym celu!), spotkamy się z bardzo surową oceną tego postępowania, przy równoczesnej idealizacji (rzekomo ideologicznie najczystszych) Polaków. Pokutuje ona zresztą wśród historyków do dzisiaj.

Księstwo Cieszyńskie, część Ślązka Górnego, kraj zupełnie polski [sic!], postanowiono z całą świadomością przerobić na prowincyę niemiecką. Zaginęła między politykami austryackimi nawet tradycya o tem, że księstwo to należy do państwa austryackiego właściwie tylko, jako cząstka Korony Czeskiej. Czesi byli zresztą zupełnie zgermanizowani i to do tego stopnia, że oni właśnie dostarczali rządowi największych germanizatorów. W Galicyi np. cieszono się, jeżeli rząd przysłał na urząd jakiego rodowitego Niemca; mówiono, że to wielka ulga i o wiele lepiej, niż zniemczały Czech.*) Otóż Cieszyńskie wzięte było we dwa ognie germanizacyi: przez rząd i przez Czechów. […]
Sąsiadujące z Cieszyńskiem księstwo Opawskie, ziemia czeska, germanizowało się podwójnie, bo dobrowolnie. Czesi tamtejsi przenosząc się często do Cieszyńskiego, nieśli też z sobą niemczyznę. […] [Tamtejsi książęta] pomagali dzielnie do germanizacyi, której ludność czeska chętnie [sic!] zresztą ulegała aż do połowy tego wieku.
O ludzie polskim na Ślązku austryackiem nikt nie pomyślał. Uważano go za bydło robocze; kto z pośród ludu chciał się wznieść wyżej, musiał zostać Niemcem, bo tylko Niemcy mieli w Austryi znaczenie. […] Jedynie duchowieństwo podtrzymywało tu choć trochę ducha narodowego, chociażby przez to, że z Kościoła nie można było wyrugować polskiego języka, bo po niemiecku nie rozumieliby kazania. I pastorowie protestanccy musieli z tego samego powodu uwzględniać język polski. Ludowi polskiemu w Cieszyńskiem na dobre tedy wyszło, że się po niemiecku nie uczył; inaczej byliby mu może zaczęli nasyłać niemieckich księży.
Czasy Metternichowskie, to najgorsze czasy dla Polaków w Austryi. Metternich bowiem widząc, że Polacy z całej swej tradycyi dziejowej, z usposobienia i natury swej, nie będą nigdy przyjaciołmi despotycznej formy rządu, upatrywał (i słusznie) w Polakach największych wrogów swego systemu. Metternich tak zaś zajadłym był w swem zaślepieniu do despotyzmu, że uważał za rewolucyonistę każdego, ktoby tylko wspomniał o konstytucyi lub o sejmie. […] Dla niego Polak, a rewolucyonista, znaczyło to samo; nienawidził Polaków za ich żarliwą miłość wolności.
*Choć naród czeski odrodził się potem i zmienił bardzo na lepsze, długo jeszcze w Galicyi uważano Czechów i Niemców za zupełnie to samo, nazywając i tych i tamtych jednako „Szwabami”. [przypis autora]
Koneczny F., Dzieje Ślązka ozdobione licznymi obrazkami, Bytom 1897

Na Węgrzech panowała w tym czasie posłuszna cesarzowi dyktatura wojskowa – słynny w literaturze terror Haynaua (zwanego hieną z Brescii), potem zaś arcyksięcia Albrechta cieszyńskiego z bocznej linii Habsburgów, podkreślony rozmontowaniem dawnej integralności królestwa (uniezależniono Chorwację i Siedmiogród, utworzono serbską Wojwodinę – po 1867 Węgry będą skrzętnie przyłączać te prowincje z powrotem). Wydzielono nawet ponownie pas ziemi, którego sama już nazwa musiała być odczytywana przez Węgrów jako upokorzenie: chorwacką Vojną Krajinę, Pogranicze Wojskowe, zdemilitaryzowane dopiero po Ugodzie, a zlikwidowane ostatecznie w 1881.

Czytaj dalej Pierwszy sługa cesarstwa i jego pomagierzy, czyli dlaczego Polacy, Węgrzy i Czesi pamiętają Franciszka Józefa zupełnie inaczej [2/6]

Śpiewaczka, inżynier i monarchowie. Smakołyki, których nie mielibyśmy bez tych osób

Dawno nie było lżejszej tematyki, dlatego dzisiaj łyżki w dłoń! Wybierzemy się do kuchni.

Tablica w pizzerii Brandi upamiętniająca setną rocznicę powstania receptury pizzy margherita

Dar ziemi włoskiej

Gdziekolwiek zamówimy pizzę margheritę, otrzymamy placek z sosem pomidorowym (tego typu dania spożywano w Neapolu już w pierwszej połowie XVIII w.) oprószony mozarellą, jeśli zaś restauracja dobrze zna korzenie tego dania, to również ze świeżymi listkami bazylii. Kolory na marghericie są bardzo ważne – mają naśladować włoską flagę.

Wielu monarchów upamiętniono za pomocą potraw – chcąc się im podlizać, konwencjonalnie ich uhonorować, wybić na ich popularności czy po prostu zainteresować przepisem szerszy ogół (tak zrobiły karierę ciastka napoleonki, które są prawdopodobnie znacznie starsze od Bonapartego, a ich nazwa to zniekształcone odniesienie do Neapolu). Niewielu z nich jednak mogło poszczycić się taką popularnością u swego ludu, jak władczyni Włoch Małgorzata Sabaudzka (Margherita di Savoia), żona Humberta (Umberto) I.

Czytaj dalej Śpiewaczka, inżynier i monarchowie. Smakołyki, których nie mielibyśmy bez tych osób