Dorian Douglas i Alfred Gray. O człowieku, którego życie stało się powieścią [1/3]

Żmijowi za bycie przy mnie u zarania tej manii,
Arcikowi za cierpliwość i dobroć, jakiej się nie da opisać,
a Mai za rozmowę, która pchnęła to na obecne tory 

Tekst, który za chwilę przeczytacie, jest pewnego rodzaju kuriozum, już w pierwszym okresie swego trzyipółletniego (!) powstawania udowodnił mi bowiem, jak dobrze, że jednak nie zostałem zawodowym historykiem. Choć z założenia nie jest hagiografią (ba, może wydawać się miejscami sarkastyczny aż do zjadliwości), to nawet nie udaję w nim, iż nie żywię (coraz bardziej i bardziej i bardziej krytycznej) sympatii do opisywanej postaci, przynajmniej z epoki, gdy Oscar Wilde chodził jeszcze po świecie. Artykuł na ten temat nie miał zresztą nigdy zostać przeze mnie napisany, a to, co ewentualnie wyklułoby się z rosnącej na moim dysku od maja 2017 kolekcji odprysków po londyńsko-wiktoriańskim światku queerowym, nie miało tutaj wcale wylądować, jako że swojej działalności paraliterackiej nie upubliczniam w internecie od lat.
Czemu więc dziś go czytasz?
Kiedy zaczynałem go pisać, wyglądało na to, że robię to bez misji; nawet w tej chwili jej dorabianie byłoby pretensjonalne. Ot, najwyraźniej zacięcie niespełnionego popularyzatora domagało się, by ten pożar mózgu zaowocował czymś pożytecznym, a nawyki nabyte na studiach jednak nie rdzewiały. Ale potem, ślęcząc nad listami, wspomnieniami i – bogowie miejcie was w opiece – poezją, uświadomiłem sobie dwie rzeczy: Wilde nie był w rzeczywistości ani w połowie tak czarującym człowiekiem, na jakiego się kreował (i w co w większości, nie wyłączając jego biografów, po prostu mu uwierzyliśmy), a dwudziestowieczni badacze na ogół oceniali go powierzchownie i bardzo pobłażliwie. Co innego Alfred Douglas, ów odsądzany od czci i wiary potwór, który wsadził genialnego pisarza do pierdla i opuścił go w największej potrzebie. Choć obarczony wadami, od których zgrzytają zęby, w tym takimi, które rzadko się mu w ogóle pamięta (a są to – o ironio – te najmniej wybaczalne), mój Dorian okazał się w świetle źródeł znacznie bardziej wielowymiarową postacią, niż można by przypuszczać z malującej go na jedno kopyto popkultury. Nawet, jeśli w dalszym ciągu wysoce niesympatyczną, a miejscami wręcz proszącą się o lincz (i to wedle standardów obu epok – i jego, i naszej).
Jest i trzeci powód. Otóż dawno, dawno temu pewien polski fanpejdż popularyzujący tęczowe akcenty w historii wymienił jako jednego z nas Cecila Rhodesa, czołowego architekta i beneficjenta brytyjskiego kolonializmu. Problem totalnie nie polegał na tym, że Rhodes został zaliczony do osób LGBTQ+, są na to pewne przesłanki, co możecie sami sprawdzić. Natomiast w poście nie zająknięto się o jego zbrodniach (trzeba przyznać, że potem to poprawili, choć trzeba było do tego solidnej gównoburzy).
Widzicie, jako mniejszość wymazywana z dziejów na ogół pragniemy, by przywracano nam w nich należne miejsce. Ale miewamy niekiedy naiwne wyobrażenie o tym, co to jest miejsce należne. Często chcielibyśmy wierzyć, że każda taka osoba, od której dzieli nas dystans dziesięcioleci czy nawet wieków, koniecznie była nasza również w sensie światopoglądowym, że była do nas zbliżona mentalnie, i może przede wszystkim, że była dobra. A przynajmniej nie była obrzydliwym chujem. I tu, wychodząc w gruncie rzeczy ze wspólnego pragnienia posiadania dobrej prasy i jasnej karty, często dzielimy się na dwie grupy: cenzorów postaci Rhodesa (to nie jest jeden z nas przez sam fakt kim był) oraz cenzorów biografii Rhodesa (o zmarłych dobrze lub wcale).
Moim zdaniem obie te drogi są całkowicie błędne i to z tego samego powodu. Osoby tęczowe są przede wszystkim ludźmi. Nie tylko symbolami. Nie tylko reprezentantami, których mamy mało, więc są na wagę złota. Nie pulą, z której dowolnie usuwamy sobie personae non gratae albo uwierające fakty na ich temat. Udawanie, że dawny świat queerowy to wyłącznie wybitni geniusze albo męczennicy systemu było dobre pół wieku temu, gdy mozolnie starano się przekonać większość, że żyliśmy wśród niej od zawsze, nie jesteśmy chorzy, nie jesteśmy zagrożeniem, możemy być społecznie pożyteczni i wypadałoby zdekryminalizować nasze istnienie. Teraz, gdy stajemy się stopniowo zjawiskiem mniej lub bardziej zwyczajnym, dalsze podążanie tą ścieżką odbiera postaciom historycznym ich podmiotowość, spłaszcza je, odziera z części osobowości – a przede wszystkim, jest nieuczciwe naukowo.
Wierzcie mi, długo zastanawiałem się nad publikacją tego tekstu – w czasie gdy zaczynałem go pisać, nie mieliśmy jeszcze takiej nagonki na osoby trans, wywiadu z Margot w Wyborczej, łapanek i transferów osób queerowych z aresztu do aresztu, kolejnych zesrań Palińskiej ani płodobusów na ulicach (był to październik lub listopad 2017!). Bałem się, że zaszkodzę nim swojej własnej sprawie jeszcze bardziej. Zwyciężyła ufność, że mam tutaj wąską inteligentną widownię, a poza nią raczej nikt tego nie przeczyta. Mimo to liczę się z taką możliwością, jako że poruszam tu bulwersujące sprawy w kontrowersyjny sposób. Jeżeli kiedykolwiek zobaczycie mnie podlinkowanego na prawicowych stronkach, to wiedzcie, że ich autorzy mają kalafior zamiast mózgu i niesamowity tupet, w ogóle nie zrozumieli treści tego co napisałem, a ponadto mogą wypierdalać.
Kult Wilde’a to doskonały przykład zjawiska, w którym upolitycznianie dla dobra środowiska postaci bardzo szarej – choć tak, szalenie przy tym urokliwej i atrakcyjnej dla wielu ludzi – trwa już o wiele za długo.
untitled
Gdybyż to wszystko było choć w połowie tak proste (Hark, a vagrant)
To teraz galopkiem przez technikalia (niezainteresowani mogą śmiało pominąć trzy następne akapity). Niemal wszystkie przekłady z angielskiego (w tym całość poezji, która w oryginale jest jeszcze bardziej emocjonalna i pełna niestrawnych ozdobników, niż to próbuję oddać) wykonał Google Translator, tłumacząc je najpierw na francuski pochodzą bezpośrednio ode mnie, stąd ich jakość równa się pewnie Salomé Bosiego. W ten sposób było mi po prostu łatwiej, skoro i tak korzystałem prawie wyłącznie ze zdigitalizowanych tekstów z epoki (często opracowań na pograniczu źródła, których autorzy byli świadkami czy nawet uczestnikami wydarzeń, ale opisywali je już z dystansu lat i najczęściej pod tezę). Starałem się tłumaczyć prozę jak najdosłowniej (ale nie odrywając jej od kontekstu czy charakteru autora, jeśli był mi znany i mógł wpływać na dobór słów), a w przypadku wierszy utrzymać ich atmosferę, ale jest to – jak zawsze w takich przypadkach – kompromis pomiędzy obrazami poetyckimi, stylem, budową strof a pewną nieporadnością, zarówno moją jako tłumacza jak i (w mojej opinii) samego twórcy, którego nie zaliczyłbym wcale do grona wielkich poetów (choć sam się za niego naturalnie uważał, a jego uwagi na ten temat czyta się dość zabawnie). Mam nadzieję, że ten mankament – dla mnie ciekawe wyzwanie – nie wpłynie specjalnie na odbiór reszty, skoro i tak nie przyszliśmy tutaj kontemplować czyichkolwiek talentów grafomańskich, a tylko sycić swe niskie żądze skandalu i sensacji (w tym wypadku przeterminowanych niemal o sto trzydzieści lat). Poza nimi miałem do dyspozycji także angielskie wybory korespondencji. Opracowania były mi pomocne o tyle, o ile te źródła bezpośrednio cytowały, streszczały te, do których nie zdołałem uzyskać dostępu lub naświetlały kontekst ich powstania, pozwalając mi łatać nieuniknione w takim trybie pracy (i wobec własnego nieuctwa) dziury faktograficzne.
Dlaczego zdecydowałem się odsunąć większość opracowań? Otóż i tak byłem skazany na pozycje anglosaskie, i to pomimo długiej tradycji zainteresowania Polaków postacią Wilde’a (jeszcze przed wojną poświęcał mu różne teksty chociażby Jan Parandowski). To zaś, co zostało wydane po polsku – wyjąwszy całkiem niezłą jak na swoje czasy (pomimo plotkarskiego tytułu i bałamutnej okładki) syntezę Fishera – koncentruje się właśnie na Oskarze, podczas gdy moim pragnieniem było opisywać doskonale znany przypadek właśnie z perspektywy Alfreda i przez pryzmat jego życia. Nie umniejszając też autorom tych książek, każda z nich omija coś paskudnego z życiorysu naszych bohaterów (nieunikniona konsekwencja selekcji i filtrowania faktów przez osobę autora – nie łudzę się, że jestem tutaj wyjątkiem), które to szczegóły wydały mi się ciekawe, a tworzenie kompilacji biografii na podstawie wrażenia, jakie pozostaje z czytelnikiem po ich odłożeniu na półkę prowadzi do nieuniknionego cherrypickingu i wybielania Wilde’a bądź Douglasa (a gdy dodamy do tego jeszcze młodzieńczy prawdopośrodkizm, z którego wychodziłem zaczynając pisać, to uznamy ich obu za niezrozumianych świętych). Wrażenie to upada z hukiem, gdy zaczynamy sami czytać źródła, pełne pominiętych przez autorów detali – i to nawet pomimo tego, że duża ich część jest skażona, fragmentaryczna, a inne (owoce świadomej manipulacji twórców) mówią nam o wiele więcej tym, co przemilczały.
W tej sytuacji nie było już wielkim wysiłkiem poudowadniać sobie, jak bardzo się nie dorównuje Kasprowiczowi napisać ten artykuł mniej więcej tak, jak przyzwyczaiło mnie do tego pięć semestrów na Szewskiej (choć jak to zwykle u mnie bywa, nie ma on nic wspólnego z jakąkolwiek naukowością). Nie znaczy to jednak, że kompletnie wyeliminowałem literaturę przedmiotu – przeciwnie, poza Fisherem i Ellmannem skorzystałem też wyrywkowo z kilku artykułów Simkina, wartościowych grypsów studenckich Brown University, materiałów na blogu Laury Lee (autorki Oscar’s Ghost, dość przychylnej Douglasowi), badań mikrograficznych G. A. Cevasco (jeden z zaledwie kilku biografów Alfreda) i paru innych pomniejszych pozycji. Nawet jeżeli nie zawsze się z nimi zgadzam i często przyszło mi pomijać ich interpretacje no bo przecież wiem lepiej, byli dla mnie cenni weryfikacyjnie. Szczególne pochwały należą się monografii Edmondsa (tym bardziej, że fragmenty poszczególnych rozdziałów, wraz z mnóstwem apendyksów i dodatków, możecie sobie przeczytać sami zupełnie za darmo), niezwykle drobiazgowej pocztówce z lata 1894 – okresu, który jeden z recenzentów podsumował jako perfekcyjną kapsułę [życia] Wilde’a w punkcie pomiędzy małżeństwem a upadkiem. Książka ta – omawiająca też oczywiście całe tło relacji Wilde’a z Douglasem oraz jej skutki, świetnie podparta źródłami, owoc oszałamiającej kwerendy autora – nie tylko pomogła mi usystematyzować wiedzę, którą już miałem, ale wręcz rozwiać wiele niejasności i naprostować sporo moich błędnych wstępnych hipotez. Finalny produkt jest już od nich wolny, a wszelkie wyrazy amatorskiego psychologizowania oraz niezweryfikowane domniemania (które pozostawiłem dla Waszej spekulacyjnej rozrywki) zostały w toku narracji mniej lub bardziej wyraźnie zaznaczone.
W 2023 udało mi się nareszcie przeczytać Douglasa Murraya, w lwiej części pokrywającego się z moimi badaniami tematu (a także zaskakującego podobieństwem ocen i ogólnej perspektywy percepcyjnej). Zawdzięczam mu jednak masę detali i uzupełnień, a przede wszystkim cytaty z ostatnich autobiografii Alfreda (całkowicie nieosiągalnych dla niezamożnego, stacjonarnego czytelnika z Polski) oraz relacje świadków pomijanych przed 2000 rokiem. Ci z Was, którzy mają już ten artykuł za sobą, być może znajdą dzięki temu powód, aby do niego wrócić.

Miłej lektury.

Nick-Cartoons-Punch-Magazine-1980-06-04-867-1
Ponadto, panie Wilde, wszystko co pan powie zostanie spisane i może zostać wykorzystane w antologii (z magazynu Punch, czerwiec 1980)

Dramatis personae

Odwróciłem się na wpół i po raz pierwszy ujrzałem Doriana Graya. Gdy spojrzenia nasze spotkały się, poczułem, że blednę. Zdjęło mnie dziwne uczucie lęku. Wiedziałem, że stoję naprzeciw człowieka, którego sama osobowość jest tak fascynująca, że jeśli się jej poddam, wchłonie całą moją istotę, całą moją duszę, całą moją sztukę.
Oscar Wilde, Portret Doriana Graya, 1891 [tłum. Feldmanowa M.]

Postaci tej poświęcono tyle miejsca, że właściwie wszystko brzmi jak ogólniki. Błyskotliwy Irlandczyk z Dublina, sławny aforysta, syn żarliwej patriotycznej poetki i znanego chirurga, leczącego ubogich za darmo, bardzo zasłużonego na polach laryngologii i okulistyki (William Wilde został uhonorowany Orderem Gwiazdy Polarnej za usunięcie katarakty szwedzkiemu królowi Karolowi XV – istniał nawet mit, iż Oscar został przez to chrześniakiem któregoś z dynastii Bernadotte), stypendysta Trinity College, student słynnej oksfordzkiej Magdalen i wreszcie król dandysów, spędzający najlepsze lata swego życia w Londynie; jeden z kamieni węgielnych dekadenckiej Świątyni Perwersji.

D0UTRZOXQAIzdok
Należę do tych, których stworzono dla wyjątków, nie dla praw. Oscar Wilde w młodości

Był czytany i komentowany w całym anglosaskim świecie; cieszył się opinią szanowanego pisarza, wydawcy, lecz przede wszystkim dramaturga o sławie porównywanej wówczas bez żenady do Szekspira (a także Strindberga i Ibsena). Jego sztuki wystawiano na całym świecie, a on sam zarabiał z samych tylko tantiem od stu do czterystu funtów tygodniowo (co stanowi obecnie mniej więcej dziesięciokrotność tej sumy). Był celebrytą swoich czasów, z czego sam nie omieszkał kpić, szokującym przyjaciół i obcych ekstrawaganckimi strojami, artystycznymi prowokacjami i specyficznym podejściem do estetyki jako takiej; obrósł w nieskończoną liczbę rekwizytów: pierścień ze skarabeuszem, lawendowe lub szare rękawiczki z zamszu, jedwabne kapelusze i czarne pończochy, papierośnice ze skóry i szlachetnych metali we wszystkich kolorach (każda na inny gatunek tytoniu), futrzany plaszcz, który towarzyszył mu od czasów wyprawy do Ameryki, laska z ciężką złotą gałką, zielone goździki, bajeczne orchidee i wielkie kwiaty lilii, kupowane przy Covent Garden, by potem obnoszono je uroczyście w ręku po ulicach lub ozdabiano nimi butonierki stangretów, zmuszonych przez cały dzień trzymać powóz w gotowości dla niego.

W owym czasie posiadał już ów wygodny dom po portreciście Milesie w dzielnicy Chelsea, urządzony według najnowszej mody i najlepszych gustów swoich czasów; wypełniały go książki, jedwab, pawie pióra, marokańskie skrzynie, czerwona stolarka, orientalne dywany, kafelki z onyksu, miedziane płaskorzeźby, tapety linkrustowe z wzorami Williama Morrisa i stara japońska porcelana, w której co rano pijał czekoladę. W domu tym, otwartym, gościnnym i znanym w szerokich kręgach, zażywał zaś szczęścia, które wydawało się wiecznym. Gniazdko to uwiła mu – w znacznej mierze za własne pieniądze – jego żona Constance z domu Lloyd, również utalentowana autorka.

Cóż mogłoby przydać temu i tak pełnemu radosnych skandali życiu więcej barw, niż związek z synem jednego z najbardziej utytułowanych domów arystokratycznych – niewprawnie pozującym na intelektualistę, wdzięcznym blondynkiem o zadartym nosie i wielkich niebieskich oczach, dziewczęco ślicznym, o którym mówiono, że jest najpiękniejszym studentem Oksfordu swoich czasów? Alfred Bruce DouglasBosie, jak nazywali go wszyscy, czy wręcz My Own Boy, jak tytułował go Oscar – ledwo przekroczył dwudziestkę, pozostawał na utrzymaniu swej rodziny i dopiero wchodził do stołecznego towarzystwa. Kilka lat później Wilde żartem zaproponuje mu współautorstwo (nigdy nienapisanej) książki Jak żyć nad stan: porady dla synów bogaczy.

Niegdyś uważałem siebie za pana swego życia; władcę swego losu, który robi, co mu się podoba i zawsze osiąga sukces. Nim go spotkałem, byłem niczym koronowany król – teraz jestem zbiegiem, wyrzutkiem i obiektem pogardy.
Oscar Wilde o sobie i Bosiem, 1899 [za: Harris F., Oscar Wilde, his Life and Confessions, 1918]
1893 Oxford maj (3)
Oscar Wilde i jego własny miodowłosy chłopiec, maj 1893

O tym, jak wraz z Oskarem zrujnowali sobie życie, padając ofiarą nie tyle siebie nawzajem, co systemu, społeczeństwa i czasów, w jakich im przyszło żyć, można by długo opowiadać, co zresztą wielokrotnie już robiono – nie brakuje o nich ani filmów, ani sztuk, ani komiksów, ani oper, ani baletu, ani poezji, ani nawet fikcyjnych wiadomości komunikatorowych. Już współcześni tworzyli na kanwie ich romansu powieści, właściwie żywcem przepisując ich semiautentyczne dialogi i wkładając je w usta wzorowanych na nich postaci; z czasem obaj obrośli też oczywiście w biografie (a Bosie napisał o sobie samym już nawet nie jedną, lecz cztery czy pięć zaskakująco nieszczerych książek). Lata 70. XX wieku przyniosły im swoisty kult ze strony zachodniego ruchu queerowego (otoczono nim jednak głównie Wilde’a – ze względów, które staną się dla nas wkrótce dość oczywiste), a w 1968 wydali się Peterowi Whiteheadowi właściwym tematem na teledysk dla Rolling Stonesów, w którym Wilde’a zagrał sam Jagger, zaś Bosiego – Marianne Faithfull.

Sam Portret Doriana Graya, bodaj najważniejsze ze wszystkich dzieł Wilde’a, tak dalece przypomina późniejsze losy Alfreda – a im dalej w treść utworu i zarazem życie Bosiego, tym bardziej są to odbicia krzywozwierciardlane – że niemal może być widziany jako zbeletryzowany zapis historii ich znajomości. Ale jest w tym chichot historii. Douglas nie stanowił pierwowzoru Doriana, bo zwyczajnie nie mógł – powieść powstała na długo przed jego pierwszym zetknięciem się z Wildem.

Była za to owego zetknięcia bezpośrednią przyczyną. Bosie zakochał się bez pamięci w historii ślicznego arystokraty – chłopca, który pomimo upływu dziesiątek lat nie brzydnie i nie dorośleje mentalnie, wyraził bowiem niefortunne życzenie, aby jego portret starzał się zamiast niego samego. W miarę, jak bohater staje się okrutny i schodzi na złą drogę, obserwuje potwornienie własnego namalowanego wizerunku, za wszelką cenę starając się go przed innymi ukryć. Od pierwszego zetknięcia z tą alegoryczną baśnią żywy Dorian marzył o poznaniu jej autora, nie wiedząc jeszcze, że w przyszłości oboje – opowieść i pisarz – zawładną jego życiem znacznie bardziej, niżby sobie tego kiedykolwiek życzył.

…nawet jeśli nie jestem wielkim poetą, to z całą pewnością przysługuje mi prosta uczciwość, i nawet jeżeli zachowywałem się głupio i lekkomyślnie (a czasami może nawet i niegodziwie) czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu, czyż mam przez to w tym roku pańskim 1941 nadal być kozłem ofiarnym wszystkich faryzeuszy świata? Czyż nigdy nie będzie końca tym oszczerstwom? W każdym razie – jeśli mogę pozwolić sobie na te słowa – skoro przekroczyłem siedemdziesiątkę, to ludzie, którzy wciąż odczuwają nieprzezwyciężoną potrzebę ciskania we mnie błotem, mogliby grzecznie poczekać tych kilka lat do mojej śmierci.
Alfred Douglas, wstęp do książki Frances Winwar Oscar Wilde and the Yellow Nineties, 1941
Czytaj dalej Dorian Douglas i Alfred Gray. O człowieku, którego życie stało się powieścią [1/3]